środa, 31 lipca 2002

Dzień 30.

  Kładąc się wczoraj, postanowiliśmy się wreszcie wyspać, co też uczyniliśmy. Po późnej pobudce i porannych ablucjach, ciągle w tym samym miejscu, zrobiliśmy sobie śniadanie. W czasie, gdy je jedliśmy, podjechał samochód, z którego wysiadły dwie kobiety, mężczyzna i dziecko. Zatrzymali się oni, aby również coś przekąsić. Gdy wypakowywali swoje wiktuały z auta, wydawało mi się, że słyszę naszą mowę, ale nie byłem pewien (my byliśmy wewnątrz campera). Gdy skończyli jeść (widać było, że im się spieszy) i zaczęli się pakować, usłyszeliśmy, że w istocie rozmawiają po polsku. Wyskoczyliśmy więc ucieszeni z auta i podeszliśmy ich zagadnąć. Byli dosyć zaskoczeni, gdy schylając się nad bagażnikiem usłyszeli za plecami „dzień dobry”. Okazało się, że jedna z kobiet wraz z dzieckiem była tu w odwiedzinach u tej drugiej. Mąż tej drugiej (ten kolo co był z nimi) był chyba autochtonem, bo się ani razu nie odezwał i sprawiał wrażenie, że nas nie rozumie, ale nie spytaliśmy. Tak szybko jak się przywitaliśmy przyszło nam się pożegnać, bo mama z dzieckiem (chłopak około 11 lat) byli właśnie po czterotygodniowym pobycie, odwożeni na lotnisko do Cairns, skąd za 2,5 godziny wracali do Polski. Teraz pewno są gdzieś nad Pakistanem. Bardzo nam to poranne spotkanie poprawiło humory (i tak niezłe) na resztę dnia. Po zebraniu się, pojechaliśmy do Paronella Park, Jest to zespół budynków i niewielki park z mnóstwem ścieżek, zbudowany przez hiszpańskiego imigranta w latach dwudziestych XX wieku. Chciał on w ten sposób urzeczywistnić swe dziecięce marzenia o zamkach, pałacach i ogrodach, które zasiała w nim jego babcia, opowiadając mu w dzieciństwie różne historie. W tej chwili całość jest dosyć podupadła (park nie – tylko budynki), bo rodzina założyciela się stamtąd wyprowadziła, a powodzie, huragany i pożar pozostawiły swoje piętno. Nadal jednak całość jest dosyć ładna, choć nieco kiczowata. Po wyjechaniu z Paronella Park, ruszyliśmy dalej w kierunku Brisbane, przejechaliśmy przez Townsville (na rogatkach którego zatrzymała nas policja i poddała mnie próbie trzeźwości: 0,00‰. A był to dzisiaj w zasadzie pierwszy dzień, że nie wypiłem od rana ani jednego piwa) i teraz zatrzymaliśmy się kilka kilometrów przed Ayr, gdzie przyrządziliśmy sobie kolację. Za chwilę ruszamy dalej, aby zatrzymać się jak najbliżej Conway National Park, w którym chcemy jutro trochę połazić. Przypuszczalnie nic godnego uwagi dziś już się nie wydarzy (godzina 2000), więc na tym zamykam opis dnia dzisiejszego w naszym dzienniku, aby skorzystać z tego, że jest tu zasięg i jeszcze wysłać go Wam.

Paronella Park

wtorek, 30 lipca 2002

Dzień 29.

  A właściwie wieczór 31-07-2002 (środa), bo wczoraj byliśmy tak zmęczeni po całym dniu, że nie miałem siły już pisać. Ale po kolei. Wstaliśmy wcześnie i zaraz po śniadaniu pojechaliśmy do odległego od Cairns o 75 kilometrów Port Douglas, skąd mieliśmy zarezerwowaną wyprawę na rafę. Trasa wiodła wąską, pełną serpentyn górską drogą nad samym brzegiem oceanu (Wielkie Góry Wododziałowe stykają się w północnym Queenslandzie z wybrzeżem), więc po drodze mieliśmy możność podziwiania pięknych krajobrazów z auta i z kilku punktów widokowych. Po dojechaniu na miejsce poszliśmy do biura firmy Quicksilver, gdzie ustaliliśmy szczegóły, a następnie w oczekiwaniu na autobus, który miał nas zabrać na lądowisko, pochodziliśmy trochę po sklepach. O 1045 wróciliśmy do biura, gdzie czekał już kierowca, który zabrał nas (6 osób) wielkim autobusem na odległe o około 2 kilometry lądowisko. Tam załadowali nas do helikoptera i polecieliśmy. Najpierw lecieliśmy nad lasem tropikalnym, a potem wlecieliśmy nad ocean, kierując się na rafę zewnętrzną. Po drodze widzieliśmy z pokładu kilka wysp, pływające walenie, oraz już na samej rafie, tuż przy miejscu naszego lądowania – rekina. Oczywiście, oprócz w/w podziwialiśmy najrozmaitsze rafy i wyspy koralowe. Po trwającej ponad pół godziny podróży, mały stateczek zabrał nas do pływającego ośrodka eksploracji turystycznej rafy o nazwie Agincourt Reef. Ośrodek taki to: ogromny katamaran (silnikowy), którym się tu przypływa, zacumowany do dwupoziomowej platformy pływającej, na stałe zacumowanej przy rafie. Oprócz tego jest tu jeszcze kilka małych stateczków tzw. semi-submersible vessels, czyli pływających obserwatoriów. Popłynęliśmy takim półzanurzonym stateczkiem na trzydziestokilkuminutową wycieczkę, w czasie której oglądaliśmy rafę pod wodą. Było bardzo dobrze widać mnóstwo koralowców, kolorowych ryb i żółwia. Po powrocie zjedliśmy trochę mocno schłodzonych owoców, podziwiając z górnego pokładu otaczające nas widoki. Następnie wzięliśmy sprzęt do snorkelowania (maska, rurka i płetwy), przebraliśmy się w nasze nowe stroje kąpielowe i poszliśmy ponurkować. Ola dosyć szybko się zniechęciła, gdy uświadomiła sobie, że to jednak jest ocean, ale ja siedziałem w wodzie grubo ponad godzinę (aż kazali wychodzić). Na samej platformie było również podwodne obserwatorium, z którego oglądało się nurkujących wraz z pływającymi wokół rybami. Po wyjściu z wody, prysznicu i przebraniu się, poszliśmy już na katamaran szykując się do powrotu na stały ląd. Po chwili ruszyliśmy i pędząc z niewiarygodna prędkością (na oko gdzieś z 80 km/h) po około 1,5 godziny dotarliśmy do Port Douglas. Tam pospacerowaliśmy trochę po kei, poszliśmy na lody i pojechaliśmy z powrotem na południe. Przejeżdżając przez Cairns, wstąpiliśmy do supermarketu, gdzie po raz pierwszy spotkaliśmy Polaków. Były to dwie starsze panie (przypuszczalnie miejscowe) robiące zakupy. Nie podeszliśmy do nich aby pogadać, ale słyszałem jak rozmawiały między sobą. Po zakupach ugotowaliśmy sobie kolację i pojechaliśmy dalej, zatrzymując się na noc parę kilometrów przed Innisfail na terenie Driver Reviver (coś jak Rest Area, tyle, że lepiej utrzymana: asfalt, ładne trawniki, ubikacje). Natychmiast wykąpaliśmy się, położyli i w momencie zasnęli.

Las tropikalny
Rafa









Snorkeling

poniedziałek, 29 lipca 2002

Dzień 28.

  Wstaliśmy bardzo wcześnie i o 800 byliśmy gotowi do drogi. Przed wyjazdem, poszliśmy jeszcze do recepcji naszego Caravan Parku zrobić rezerwację na dzisiejszy wyjazd do Kurandy i jutrzejszy na Rafę. Do Kurandy pojechaliśmy kolejką linową z Caravonica, oddalonej o 20 minut jazdy samochodem. Po drodze kolejka miała dwie przesiadki połączone z krótkimi spacerami po lesie tropikalnym. Po dotarciu na miejsce poszliśmy na miasto odwiedzając kilka sklepów, a potem na strzelnicę, gdzie postrzelaliśmy sobie z pistoletu (9mm) i rewolweru (.44 Magnum). Po strzelaniu wypiliśmy kawę, a następnie udaliśmy się do Bird World – ptaszarni z najrozmaitszymi australijskimi ptakami, zgromadzonymi pod jednym dachem. Z ptaszarni udaliśmy się do małego zoo (Koala Wild Life Park), w którym mogliśmy z bliska oglądać krokodyle słodkowodne, jaszczurki, koale, kangury, wombaty i węże. Ostatnią atrakcją, którą odwiedziliśmy było Australian Butterfly Sanctuary, gdzie, podobnie jak w przypadku ptaszarni, pod jednym dachem latały pomiędzy zwiedzającymi, tysiące motyli. Stamtąd poszliśmy na obiad i po raz pierwszy mieliśmy okazję spróbować mięsa kangura. Jest wyśmienite, z charakterystycznym posmakiem dziczyzny. Po obiedzie wróciliśmy do Freshwater zabytkowym pociągiem Scenic Railway, który odcinek 34 kilometrów pokonuje w godzinę i 45 minut. Z Freshwater do Caravonica, gdzie zostawiliśmy campera, podwiózł nas shuttle bus. Następnie wróciliśmy na nasz kemping w Cairns i po odświeżeniu się, pojechaliśmy do centrum trochę pospacerować, kupić sobie stroje kąpielowe i zjeść kolacje. Po kolacji, bardzo już zmęczeni, wróciliśmy na kemping, gdzie zrobiliśmy pranie, wykąpaliśmy się i zaraz idziemy spać, bo jutro czeka nas równie męczący i, miejmy nadzieję, pełen wrażeń dzień.

Dziabnięty miś
Motyl









Pociąg z Kurandy

niedziela, 28 lipca 2002

Dzień 27.

  No i nie dojechaliśmy do Townsville. Zatrzymaliśmy się na noc 100 kilometrów przed miastem, ale nie z powodu zmęczenia, lecz tego, iż przejeżdżaliśmy koło wskaźników poziomu wody (7 metrów), które chcieliśmy nazajutrz sfotografować. Uczyniwszy to rano, pojechaliśmy do miasta, w którym na Mallu odbywał się właśnie niedzielny targ. Trochę po nim (Mallu) pospacerowaliśmy i pooglądaliśmy stragany, zjedliśmy śniadanie i pojechaliśmy w kierunku Cairns. Po drodze zboczyliśmy do przepięknego i bardzo wysokiego wodospadu – Wallaman Fall. Od niego, zatrzymawszy się tylko na jednym punkcie widokowym, z którego oglądaliśmy zarośla namorzynowe, jechaliśmy już cały czas, aż do wieczora, do Cairns. Dotarliśmy tu po 2100. Znaleźliśmy Caravan Park, zaparkowaliśmy campera i za chwilę (po zapoznaniu się z ulotkami dotyczącymi tutejszych atrakcji, a głównie wypadów na Rafę) idziemy spać, bo jutro musimy wcześnie wstać, aby zdążyć na pociąg do Kurandy.

Wskaźnik poziomu wody - 7m
Przejazd kolejowy








 
Wallaman Fall

sobota, 27 lipca 2002

Dzień 26.

  Rano zrobiliśmy co trzeba i pojechaliśmy do Clouncurry, gdzie odwiedziliśmy niezbyt ciekawe muzeum starych maszyn, minerałów i pamiątek związanych z wyprawą Burke’a i Willsa (jedna skórzana butelka na wodę i kilka fotografii). Stamtąd już tylko jechaliśmy na wschód, robiąc po drodze kilka przerw: na „popływanie” w rzece, tankowanie i kolację. Właściwie teraz stoimy robiąc kolację, ale mamy zamiar długo w nocy jechać, aby dotrzeć co najmniej do Townsville, a jak się uda to dalej i jak znam życie to mi się już nie będzie chciało pisać, więc jeśli nic szczególnego się nie wydarzy, to spokojnie mogłem użyć już czasu przeszłego.

Wiatrak
Najlepszy browar na Świecie


Pływanie bezpieczne
Daleko jeszcze?

piątek, 26 lipca 2002

Dzień 25.

  Na wschód słońca oczywiście nie wstaliśmy. Niewiele żeśmy się spóźnili, ale jednak najbardziej spektakularnego widoku nie udało się nam zobaczyć. Urządziliśmy sobie za to długi przedśniadaniowy spacer po Devil’s Marbles, schodząc je wzdłuż i wszerz. Po śniadaniu pojechaliśmy dalej do Tennant Creek, gdzie zatrzymaliśmy się tylko po paliwo i żeby wysłać resztę kartek. Po 26 kilometrach zjechaliśmy już z SH na Barkly Highway w kierunku Mount Isa. I tak, aż do zatrzymania się na noc, jechaliśmy i jechaliśmy z dwiema przerwami: jedną na tankowanie w Camooweal i drugą gdzieś w buszu na obiad. Jakieś 50 kilometrów temu minęliśmy Mt Isa i teraz stoimy na Rest Arei przed Clouncurry. Jutro ruszamy dalej w kierunku Townsville, a właściwie Cairns skąd będziemy chcieli wyprawić się na Wielką Rafę Koralową.

Devil's Marbles
Devil's Marbles


czwartek, 25 lipca 2002

Dzień 24.

  Rano obudziliśmy się obsrani. Właściwie nie my tylko auto, ale za to strasznie. Staliśmy pod drzewem, na którym spały jakieś ptaszyska i całą noc zasypywały nas guanem. Tak więc przed wyjazdem z kempingu musiałem najpierw umyć auto. Potem pojechaliśmy na niedaleką farmę (rozwiązanie konkursu), gdzie zobaczyliśmy wystawę im poświęconą oraz mieliśmy okazję się na jednym przedstawicielu tego gatunku przejechać. Gdy wróciliśmy do auta chcąc jechać do centrum, to podczas otwierania drzwi, coś się uszkodziło w zamku i nie wylazł klucz. W związku z tym, zamiast do miasta, pojechaliśmy znów do Britza, gdzie spędziliśmy około 45 minut czekając aż nam to naprawią. Następnie wróciliśmy do centrum i poszliśmy do dwóch galerii ze sztuką aborygeńską, kilku sklepów z opalami i diamentami oraz do zwykłych gift shopów. Na koniec zjedliśmy obiad, wysłaliśmy resztę kartek i po zatankowaniu ruszyliśmy w kierunku Tennant Creek. Po przejechaniu ponad 400 kilometrów z około 500 dzielących nas od tego miasteczka, zatrzymaliśmy się na noc na dzikim kempingu przy Devil’s Marbles, na których chcemy jutro oglądać wschód słońca. Dziki kemping tzn. taki, który nie ma żadnego biura, sklepu, toalet itp. Jest tylko zaznaczone miejsce, kilka koszy na śmieci i miejsc na ognisko. Stoi tu jednak całkiem sporo samochodów, przypuszczalnie ich pasażerowie mają plany na jutro podobne do naszych.

Przejażdżka wielbłądem

Droga


środa, 24 lipca 2002

Dzień 23.

  Wyspaliśmy się, oj wyspali. Po śniadaniu (nader skąpym, bo już nam wszystkiego brakło, a mieliśmy obliczone, że do Alice dojedziemy o jeden dzień wcześniej) przebyliśmy ostatnie 120 km i przyjechaliśmy do Alice Springs. Tam swe pierwsze kroki skierowaliśmy do Britza, gdzie zostawiliśmy campera na przegląd, a w zamian dostaliśmy do dyspozycji Toyotę Corollę i nią pojechaliśmy do centrum. Zwiedzanie zaczęliśmy od School of the Air, gdzie oprócz zwykłych wystaw przedstawiających działalność tej placówki, mieliśmy możność obserwowania i słuchania prowadzonych akurat lekcji: muzyki, a następnie literatury. Ze szkoły udaliśmy się na ANZAC Hill – wzgórze, z którego widać panoramę miasta oraz otaczające je pasmo górskie MacDonnell Ranges. Po zjechaniu na dół, poszliśmy na Mall, aby coś zjeść, wypisać kartki, połazić po sklepach (brrrrrrr...) i kupić bilety na koncert Sounds of Starlight, polecony nam przez Grzesia P. Nie wszystko wyszło nam zgodnie z zamierzeniami. Chcieliśmy zjeść coś typowo australijskiego i gdy wreszcie udało się nam znaleźć knajpę serwującą specjały takie jak emu, wielbłąd, krokodyl czy kangur, to przy zamawianiu okazało się, że są one akurat chwilowo niedostępne, w związku z czym musieliśmy się zadowolić wołowiną i baraniną (nie najlepszymi zresztą w obu przypadkach). Kartki wypisaliśmy bez przeszkód i po sklepach połaziliśmy niestety też bez przeszkód. Ola nakupiła sobie i Ani jakichś lontów i teraz je przymierza. Biletów na koncert nie kupiliśmy, bo okazało się, że koncerty odbywają się jedynie we wtorki, piątki i soboty. Kolejną rzeczą, jaką zrobiliśmy, było odebranie campera, którym to następnie pojechaliśmy na najstarszy w Alice cmentarz, a z niego na zakupy. Potem już tylko znaleźliśmy Caravan Park i szykujemy się do spędzenia na nim nocy (każdy na swój sposób: Ola to już wiecie, a ja piszę i popijam XXXX). Jutro zostajemy tu jeszcze, bo Ola postanowiła nauczyć się jeździć na tym bydlęciu, które chciała dzisiaj zjeść. Sami zgadnijcie, na czym. Ten kto pierwszy poda prawidłową odpowiedź (przyjmowane do konkursu będą jedynie odpowiedzi przesłane SMS-em) wygra cenną nagrodę z Australii i uścisk ręki, która pisze te słowa. Tomek jest wyłączony z konkursu, z racji tego, że ma zbyt szybki dostęp do pytań konkursowych i w dodatku może dowolnie ograniczać do nich dostęp pozostałym zawodnikom (czego mam nadzieję, nie robi).

Rogatki Alice Springs
Sklep z aborygeńskimi instrumentami

wtorek, 23 lipca 2002

Dzień 22.


  My na wschód słońca nie wstaliśmy. Po zebraniu się, zjedzeniu śniadania i nabraniu wody pojechaliśmy do Uluru – Kata Tjuta Centrum Turystycznego, gdzie zobaczyliśmy ekspozycje dotyczące kultury Aborygenów, połaziliśmy po gift shopie i wypiliśmy kawę. Potem podjechaliśmy pod samą Ayers Rock, na którą zgodnie z prośbą jej właścicieli, tym razem nie wspięliśmy się, tylko objechaliśmy dokoła przystając w kilku miejscach. Po około trzech godzinach, pożegnaliśmy Uluru (może już na zawsze) i pojechaliśmy do King’s Canyon oddalonego o niecałe 400 kilometrów. Dojechaliśmy tam na 1,5 godziny przed zachodem słońca, tak, że poszliśmy sobie tylko na najkrótszy szlak pieszy w głąb kanionu. Widoki przepiękne. Po zachodzie słońca ruszyliśmy już w kierunku Alice Springs, chcąc dojechać najbliżej jak się da. Po drodze oprócz nagminnie wyskakujących na drogę kangurów, przeszedł nam przed maską dziki wielbłąd. W nocy da się jechać maksymalnie 80 km/h, ale jest to jedyny sposób, żeby się tu jakoś przemieszczać, bo dzień jest za krótki na oglądanie i jazdę. Tak więc dojazdowe odcinki naszych podróży pokonujemy, trochę ryzykując zderzeniem z jakimś bydlątkiem, zwykle po zmroku. Jadąc zatrzymaliśmy się jeszcze w Erldundzie (zetknięcie z SH) na zatankowanie i obiad (byliśmy już strasznie głodni, bo na jedzenie też nie mamy w ciągu dnia czasu – była 2200), a następnie pojechaliśmy dalej, stając na nocleg 120 km przed Alice na Rest Arei. Byliśmy już tak zmęczeni, że Ola została w szoferce i tam spała, a ja uwaliłem się na kanapie w „salonie  tak jak stałem i tam spałem. Dopiero jak zmarzliśmy to poszliśmy pod prysznic i pościeliliśmy łóżko, kładąc się jak biali ludzie. Nie wiemy nawet, która była godzina. Tak więc, pierwszy raz zdarzyło się, że te zapiski robię nie wieczorem na bieżąco, a nazajutrz – ale przed śniadaniem.

King's Canyon
Kolory interioru

poniedziałek, 22 lipca 2002

Dzień 21.

  Pospaliśmy. Po śniadaniu ruszyliśmy na ostatni odcinek drogi do Yulara. Po drodze na stacji benzynowej Ola zobaczyła camele i musiała im zrobić zdjęcie. Po dojechaniu do Yulary zarezerwowaliśmy sobie miejsce na kempingu i pojechaliśmy do Kata Tjuta. Tam poszliśmy na ponad 7 kilometrowy szlak pieszy oglądając niesamowite krajobrazy pomiędzy Olgami. Trochę nas to wymęczyło, bo było gorąco. Po powrocie podjechaliśmy jeszcze na dwa różne punkty widokowe, aby zrobić zdjęcia i trochę pokręcić film. Od Olg udaliśmy się na „Sunset Point” przy Uluru, gdzie pozostaliśmy aż do zachodu słońca, obserwując jak skała zmienia kolor. Potem pojechaliśmy na kemping, na którym zostawiliśmy auto i poszliśmy pieszkom do centrum Yulury na kolację. Ola znów jadła baramundę, a mi udało się po raz pierwszy w Australii zjeść dobrą pizzę. Następnie wróciliśmy na kemping, chcieliśmy jeszcze zrobić pranie, ale zapomnieliśmy w mieście rozmienić pieniądze, a automaty przyjmują tylko bilon 1$. Recepcja była już niestety zamknięta, a ludzie chodzą tu spać z kurami, zwłaszcza, że pewno jutro spora ich część jedzie oglądać wschód słońca. Po około godzinie udało mi się jednak zdybać jakąś parę spacerujących staruszków (mniej więcej 45-cio latków) i wydębić od nich drobne. Jak mnie zobaczyli i usłyszeli (kemping jest bardzo słabo oświetlony) to chcieli mi dać te drobne nie biorąc nic w zamian. Summa summarum robimy pranie. Teraz Ola poszła pod prysznic i za chwilę idziemy przełożyć pranie do suszarki, a potem już spać. Dzisiaj komfort, bo mamy ogrzewanie.

Wielbłąd w drodze do Yulara
Kata Tjuta (the Olgas)
 
Kata Tjuta (the Olgas)
Kata Tjuta (the Olgas)

Kata Tjuta (the Olgas)
Zachód słońca przy Ayers Rock


niedziela, 21 lipca 2002

Dzień 20.

  Do Coober Pedy dotarliśmy przed południem i od razu wjechaliśmy na punkt widokowy, aby obejrzeć miasto z góry – nie zmieniło się zbytnio od naszego ostatniego pobytu. A swoją drogą, to niezła frajda oglądać drugi raz te same miejsca tak daleko od domu – czuje się człowiek jakby był u siebie. Po zejściu z tarasu, odwiedziliśmy dwa sklepy z opalami gdzie Ola wybrała sobie prezent urodzinowy i gdzie kupiliśmy pamiątki dla mam. Później chcieliśmy sami spróbować szczęścia w szukaniu opali na specjalnie dla turystów do tego przeznaczonym poletku, ale raz, że nie mieliśmy sprzętu, a dwa tyle tam było pyłu i kurzu, że po skończeniu pewno byśmy się nie dopucowali i jeszcze musielibyśmy z dziadkiem Stasiem po sanatoriach jeździć (nie mamy nic przeciwko sanatoriom…). Następną rzeczą, którą obejrzeliśmy był maleńki, wydłubany w skale kościółek. Jadąc do niego udało nam się zaobserwować willy-willy (małą trąbkę powietrzną), który rozbił się o kosz na śmieci. Później pojechaliśmy parę kilometrów za miasto do Harry’s Crocodile Nest, czyli wydłubanego w skale domu Harry’ego – niesamowitego jegomościa. I dom i sam Harry wprawili nas w niebotyczne osłupienie, zresztą nie tylko nas – gdy tam przybyliśmy, z Harrym siedziała para irlandzkich turystów nieźle już dziabniętych, aczkolwiek nie tak dobrze jak sam gospodarz. Nie czuję się tu na siłach, aby opisywać dom, nadmienię tylko, że był on równie, jeśli nie bardziej perwersyjny niż Harry – główny element dekoracji stanowiły dziesiątki par majtek pozostawionych przez rozentuzjazmowane turystki. Resztę zobaczycie na filmie. Stamtąd pojechaliśmy jeszcze tylko do centrum zatankować i ruszyliśmy na prawie 800 kilometrową trasę do Uluru. Gdy opuszczaliśmy rogatki, zadzwoniła do Oli mama, co nas bardzo ucieszyło i wprawiło w jeszcze lepszy nastrój na resztę dnia. Potem już tylko jechaliśmy i jechaliśmy, i jechaliśmy, i jechaliśmy z dwiema krótkimi przerwami: jedną na przygotowanie obiadu i drugą na wypróżnienie kibla i, jak to zwykle w niedzielę, umycie wnętrza auta. Teraz stoimy w zatoczce dla trucków i szykujemy się do spania. Od kilkuset kilometrów nie było, nie wiedzieć czemu, żadnej Rest Arei i zdecydowaliśmy się tu zanocować, gdyż nie było wyraźnego zakazu (a często w takich zatokach dla trucków są zakazy zatrzymywania się jakichkolwiek innych pojazdów) i w dodatku stoją tu jeszcze dwa inne campery. Na tym miałem zakończyć, ale przypomniało mi się jeszcze, że Wy dzisiaj macie imprezę z okazji Dusiowego roczku i chcę Wam napisać, że trochę nam żal, że nas tam nie ma i już trochę tęsknimy i do Was wszystkich i do naszego domeczku i kotów no i motoru. Bawcie się dobrze, choć jak to będziecie czytać, to już dawno będziecie po zabawie, ale na pewno już planujecie jakąś inną imprezę czy grilla. Szkoda, ze bez nas…

Coober Pedy
Krajobraz wokół miasta


Dom Harry'ego - Crocodile's Nest
Z ekscentrycznym Harrym


sobota, 20 lipca 2002

Dzień 19.

  No i nie dojechaliśmy, ale zostało nam tylko jakieś 170 kilometrów. Machniemy to rano raz dwa. Dzisiaj wstaliśmy wcześnie i poszliśmy oglądać klify – niesamowite. Takie strome urwiska, że aż dech zapierało. Później pojechaliśmy kawałek do miejsca gdzie pod to klifowe wybrzeże podpływają walenie i można je obserwować. I rzeczywiście były, tyle tylko, że była gęsta mgła i niewiele było widać. Raz tylko widzieliśmy jak wynurzył się ogon (koniec walenia) i raz grzbiet jak wydychał powietrze. Słychać je za to było cały czas bardzo dobrze – musiało ich być co najmniej kilka. Wyjeżdżając od waleni, wjechaliśmy w rój, prawdopodobnie szarańczy. Było to niesamowite. Jechaliśmy przezeń kilka kilometrów i całe setki rozbijały się nam na szybie, a wokół pociemniało – tyle ich było. Później to już w zasadzie cały czas jazda (885 km). Po drodze przejeżdżaliśmy przez Fruit & Vegetables Inspection, gdzie inspektor sanitarny zabrał nam jabłka. Aby nieco skrócić drogę do Coober Pedy, postanowiliśmy nie dojeżdżać aż do Port Augusta (PA) by wjechać na Stuart Highway (SH), tylko skręcić w Wirrulla na drogę bez asfaltu i nią dojechać do SH kilkaset kilometrów powyżej PA (zaoszczędzone około 400 km). Na nieszczęście droga okazała się w tak fatalnym stanie, że średnia prędkość na niej wyniosła około 60 km/h (a było tego 300 km i tylko dwa minięte w tym czasie samochody) i do tego wytrzęsło nas niemiłosiernie, tak że pospadały nam poduchy, siedzenia z kanapy i nawet otwarła się lodówka z której wysypało się nam jedzenie. Ale i tak się opłaciło, bo nie dość, że zaoszczędziliśmy trochę czasu, sporo paliwa to przede wszystkim widzieliśmy kilka wombatów przebiegających, a właściwie przechodzących nam przez drogę. Niestety nie zdążyliśmy żadnemu z nich zrobić zdjęcia. Teraz jesteśmy już wreszcie na SH, czyli na asfalcie (hurrrrrra) i kładziemy się spać na przydrożnej Rest Arei.

Poranek przy klifach
Poranek przy klifach

piątek, 19 lipca 2002

Dzień 18.

  Dzisiejszy dzień to w zasadzie tylko jazda – około 620 kilometrów – ciągniemy na wschód. Jedynie po drodze trochę podziwialiśmy, zatrzymując się czasami, aby zrobić zdjęcie: wielką równinę Nullabor Plain, najdłuższy odcinek prostej drogi w Australii (156 kilometrów), strusie na drodze, lotniska na drodze dla RFDS oraz przedziwne dla Europejczyka znaki drogowe w stylu: „Uwaga: wielbłądy (kangury, wombaty, strusie) na drodze”. Na noc zatrzymaliśmy się nad brzegiem Oceanu Indyjskiego w Nullabor National Park, żeby jutro zobaczyć klifowe wybrzeże (bo teraz już jest ciemno). Po drodze musieliśmy popchnąć zegarki o 45 minut do przodu. Jutro chyba popchniemy o kolejne 3 kwadranse. Mamy zamiar dojechać gdzieś pod Coober Pedy, ale na pewno nam się nie uda. W każdym razie spróbujemy, więc idziemy wcześnie spać (żeby jutro wcześnie wstać). Jest 1900 (już po zmianie czasu, czyli wczoraj jeszcze 1815) i zaraz się kładziemy.

UWAGA! Dzikie zwierzęta
Nullabor Plain
 Drogowe lądowisko RFDS

czwartek, 18 lipca 2002

Dzień 17.

  Urodziny Lidki. Pierwsze. Wysłaliśmy kartkę z Puchatkiem. Cofam to, co napisałem wczoraj, a mianowicie nie jest wcale cieplej. Nie dość, że noce są tak zimne, że śpimy każdy pod dwoma śpiworami, to jeszcze w ciągu dnia nie było słońca i wiał przejmujący wiatr, tak, że ubrany w krótkie spodenki i sandały, telepałem się od rana do wieczora. Ale od początku. Po śniadaniu dojechaliśmy do Kalgoorlie i zorientowawszy się, co można tu robić, zostawiliśmy auto na przydrożnym parkingu i poszliśmy do muzeum, w którym dość nieudolnie starano się pokazać życie w czasach gorączki złota. Gdy wracaliśmy do auta, zobaczyliśmy na słupie informację, że na tym przydrożnym parkingu można stać zaledwie godzinę, a nas nie było od ponad dwóch. Gdy doszliśmy, spostrzegliśmy, że za szybą mamy jakąś kartkę. W pierwszej chwili pomyśleliśmy, że to mandat, ale po przeczytaniu okazało się, iż ktoś zauważył, że złapaliśmy gumę i nam o tym napisał. W związku z tym odjechaliśmy kilkaset metrów dalej, aby zmienić koło, bo parking był zbyt pochyły, by użyć lewarka, a poza tym zjawił się koleś, który nie omieszkał nas poinformować, iż stoimy już zdecydowanie zbyt długo. Zmiana koła zajęła nam prawie godzinę. Następnie pojechaliśmy zobaczyć ogromną odkrywkę miejscowej kopalni złota. Widok był niesamowity, tylko bardzo przeszkadzał okrutnie silny wicher i unoszący się pył, gdyż chwilę przed naszym przyjazdem zrobili odstrzał. Potem pojechaliśmy do lokalnej bazy Royal Flying Doctor Service (RFDS), gdzie obejrzeliśmy krótki film o tej służbie oraz trochę fotografii i materiałów przybliżających nam, na czym polega niesienie pomocy przez zespół trzech lekarzy na obszarze dwukrotnie większym od Wielkiej Brytanii. W sumie było to niezbyt ciekawie przedstawione (zwłaszcza w porównaniu z podobnym centrum, które mieliśmy okazję oglądać 5 lat temu w Alice Springs) i w dodatku nie można było zobaczyć głównej atrakcji, tzn. samolotu RFDS, bo akurat poleciał na akcję. Stamtąd skierowaliśmy się do muzeo-skanseno-kopalni mającej przybliżyć nam jak to się kiedyś złoto wydobywało i wytapiało. Rozczarowanie. Po tym, co oglądaliśmy w Balarat w czasie naszego poprzedniego pobytu, po prostu żenua. Gość wytopił sztabkę złota, zjechaliśmy do kopalni, tam trochę połaziliśmy i koniec. Z kopalni pojechaliśmy wygłodzeni, coś zjeść do miasta, potem na zakupy przed długą podróżą na wschód i ruszyliśmy już niestety po zmroku, chcąc dojechać do Balladonie. To się nam jednak nie udało – sen nas zmorzył i musieliśmy zatrzymać się na noc na Rest Arei około 110 km przed celem. Mamy nadzieję, że jutro trochę podgonimy. Na niedawnym znaku było: Adelaide 1986 km.

Wielka odkrywka
Centrum Kalgoorlie
Złapaliśmy gumę
Górnik przy pracy ;)
Ola płucze złoto

środa, 17 lipca 2002

Dzień 16.

  Wstaliśmy późno i po śniadaniu ruszyliśmy do Wave Rock. Po dotarciu na miejsce urządziliśmy sobie długi spacer u podnóża skały oraz po niej samej. Okazało się, że Fala to tylko drobny fragment brzegu tego tworu. Sama skała jest w istocie bardzo duża. Wdrapaliśmy się na nią i dość długo po niej łaziliśmy. Potem pojechaliśmy dalej w kierunku wschodnim, aż pod miejscowość Kalgoorlie, w której jutro chcemy zobaczyć kopalnię złota. Około 150 kilometrowy odcinek pokonaliśmy w pięknej, typowo australijskiej scenerii (jak z filmu): czerwona droga bez asfaltu, a wokół busz po horyzont. Teraz stoimy na parkingu 20 km przed miastem. Jutro wstajemy wcześnie i ruszamy. Jesteśmy znowu trochę bardziej wgłębi kontynentu i dzięki temu noce są znacznie cieplejsze. Stwierdziliśmy, że musimy zacząć się trochę śpieszyć, jeśli chcemy zobaczyć to, co zaplanowaliśmy i wyrobić się w pozostałym nam czasie. Jeśli się nie uda, to trzeba będzie z czegoś zrezygnować.

Wave Rock
Na Wave Rock



wtorek, 16 lipca 2002

Dzień 15.

  Noc minęła w miarę spokojnie, tzn. nikt nas nie niepokoił, ale nad ranem chyba cały ruch kołowy został skierowany na naszą ulicę i w dodatku wszyscy chyba jeździli tam i z powrotem. Wstaliśmy i zaraz po ogarnięciu się, pojechaliśmy na peryferie miasta do tutejszego oddziału Britza, aby zrobić przegląd auta. W Darwin powiedzieli żeby zrobić go przy 45000 kilometrów, a my mamy o 2000 mniej, ale następny oddział Britza przy którym będziemy jest w Alice Springs, a tam już będzie prawie 47000 kilometrów. Jednak babki w Britzie stwierdziły, że to nic nie szkodzi i że mamy jechać do Alice, bo robić przeglądu o 2000 km za wcześnie nie będą. Koniec końców wróciliśmy do centrum na ten sam parking, który godzinę wcześniej opuściliśmy i poszliśmy do miasta na śniadanie i zakupy. Trochę poszwędaliśmy się po centrum i pojechaliśmy do Fremantle – miasteczka (bardzo już prowincjonalnego) graniczącego z Perth od zachodu. Tam zabawiliśmy do wieczora zwiedzając bardzo ciekawe muzeum imigracji oraz włócząc się po uliczkach. Na koniec zjedliśmy kolację i pojechaliśmy na wschód. Teraz naszym odległym celem jest Port Augusta. Na razie wszakże zmierzamy do Wave Rock (chcemy ją oglądać jutro), od której dzieliło nas z Perth tylko około 300 km. Obecnie jesteśmy gdzieś w połowie drogi i zatrzymaliśmy się na przydrożnym parkingu na noc.

Deptak w Perth
Nocny widok na city