niedziela, 11 sierpnia 2002

Dzień 41.

  Mimo późnego pójścia spać, udało nam się wstać o 830. Zaraz po śniadaniu (każdy sobie rzepkę skrobie) spakowaliśmy się i umyliśmy (w zasadzie tylko Ola umyła) wnętrze campera. W tym czasie Władzia pojechała do miasta na zakupy prezentów dla nas i dla Was. Mycie auta zajęło nam sporo czasu, tak więc po jego zakończeniu (Władzia zdążyła jakimś cudem wrócić, więc się z nią jeszcze zobaczyliśmy) szybko wzięliśmy prysznic, dopakowali resztę rzeczy (w tym przywiezione przez Władzię prezenty), pożegnaliśmy się i ruszyliśmy w drogę do Britza. Po drodze uzupełniliśmy paliwo i napełniliśmy butlę z gazem. Po oddaniu auta pojechaliśmy na lotnisko, gdzie w wielkim pośpiechu załatwiliśmy wszystkie sprawy związane z odlotem i za moment startujemy. Pozdrawiamy i do zobaczenia w Polsce.

Ostatnia wspólna fotka

sobota, 10 sierpnia 2002

Dzień 40.

 Po zarwanej nocy, odsypialiśmy do 1000. Pierwszą rzeczą jaką postanowiliśmy załatwić, był odbiór naszej walizki z lotniska, więc zaraz po śniadaniu na nie pojechaliśmy. Niestety, naszej walizki nie udało się im naprawić, więc kupili nam nową, która już tam na nas czekała. Jednak nie zgodziliśmy się jej wziąć, bo się nam nie podobała. Panie nas obsługujące nie bardzo wiedziały co wymyślić z racji tego, że nie zatrzymujemy się na dłużej w Wiedniu, a tylko tam mogliby nam odkupić identyczną walizkę jak nasza, bo firma Roncato do Australii eksportuje jedynie twarde walizki. W końcu po kilku telefonach, zdecydowały, że mamy jechać do współpracującego z nimi sklepu i tam wybrać sobie taką walizkę, jaka nam pasuje. Tak też zrobiliśmy i wybraliśmy sobie bardzo porządną i większą niż była nasza, firmy Samsonite. Całe szczęście, że jest większa, bo inaczej mielibyśmy duże problemy ze spakowaniem się. Po załatwieniu powyższej sprawy, pojechaliśmy do kompleksu olimpijskiego Sydney 2000 i tam spędziliśmy całe popołudnie przechadzając się pomiędzy obiektami olimpijskimi i na koniec wraz z przewodnikiem zwiedziliśmy główny stadion. Następnie wróciliśmy do Władzi (której jeszcze nie było w domu, choć było już po 1800, a na 1930 mieliśmy zarezerwowany stolik w chińskiej restauracji na Oline przyjęcie urodzinowe) i zaczęliśmy się szykować do wieczornego wyjścia do miasta. W międzyczasie wróciła Władzia z pracy oraz przyjechał Adam z Alice. Pojechaliśmy do Beverly Hills, gdzie dość długo szukaliśmy parkingu (piechotą bylibyśmy szybciej). Kolacja w chińskiej restauracji była bardzo egzotyczna, ale bawiliśmy się nieźle i po jej zakończeniu wróciliśmy do domu na deser (Pavlova). Deser ten przeciągnął się do 200 w nocy, głównie z powodu Adamowych tendencji do opowiadania swego życiorysu. Władzia przygotowała z okazji Olinych urodzin sztuczne ognie, które dostarczyły nam dużo uciechy. Po zreflektowaniu się, która jest godzina, pożegnaliśmy się, i Adam z Alice pojechali do domu, a my wszyscy poszliśmy spać (Piotr wymiękł około godzinę wcześniej).

Wioska olimpijska Sydney 2000
Widok na City z wioski olimpijskiej

Urodzinowy deser

Stadion olimpijski

piątek, 9 sierpnia 2002

Dzień 39.

  Po krótkiej nocy na bardzo fajnym kempingu, obudziliśmy się około 800 i zebrawszy się ruszyliśmy do centrum Sydney. Po dojechaniu na miejsce zostawiliśmy campera w The Rocks i poszliśmy do miasta. Najpierw weszliśmy na Harbour Bridge, a następnie przez Circural Quay poszliśmy do Opery, którą zwiedziliśmy z przewodnikiem. Następnie przeszliśmy się centrum handlowym, aż do Queen Victoria Building, robiąc ostatnie zakupy pamiątek. Na koniec wróciliśmy do auta, ugotowaliśmy resztki naszych zapasów na obiad i pojechaliśmy do Władzi. Mimo braku mapy, trafiliśmy tam bez problemu. Po powitaniach, Władzia zabrała nas do swego ogródka, gdzie spędziliśmy trochę czasu na pogaduchach. Zdaliśmy sobie nawzajem relacje z tego co wydarzyło się w ciągu minionych pięciu lat. Naświetliła nam również dosyć szczegółowo niewesołą sytuację Adama i Alice. Później przenieśliśmy się do kuchni, gdzie Władzia z Olą przygotowały kolację i cały czas gadaliśmy. Trwało to (gadanie oczywiście, a nie gotowanie) do północy, kiedy to Władzia wpadła na genialny pomysł, aby puścić nam nagraną na video ceremonię zamknięcia igrzysk olimpijskich Sydney 2000. I tak, ledwo żywi ze zmęczenia, przesiedzieliśmy gdzieś chyba do 100. Piotr wymiękł trochę wcześniej i powiedziawszy „dobranoc” poszedł do łóżka. W końcu powiedziałem, że resztę obejrzymy jutro i poszedłem się myć. Tak więc do łóżka trafiliśmy około 200 w nocy. Spaliśmy w aucie, bo w domu wszystkie pokoje są wynajęte i musielibyśmy spać na podłodze w study roomie. Jak widać nie miałem już wczoraj siły by dokończyć to pisanie i robię to dopiero 10.08 po powrocie z kompleksu olimpijskiego, ale o tym poniżej.

Widok z The Rocks na Operę

czwartek, 8 sierpnia 2002

Dzień 38.

  Wstaliśmy wcześnie i około 800 byliśmy już w drodze do Canberry. Po drodze zatrzymaliśmy się na śniadanie i na miejsce dotarliśmy parę minut po 1000. Od razu skierowaliśmy się w stronę Parlamentu, przejeżdżając po drodze przez sztuczne jezioro Burley Griffina z bijącą z niego na 147 metrów fontanną (Capitan Cook Memorial Water Jet). Po zaparkowaniu poszliśmy zwiedzać budynek Parlamentu. Zajęło nam to sporo czasu, ale zrobił on na nas spore wrażenie. Na koniec przespacerowaliśmy się po jego obsadzonym trawą dachu i poszliśmy w dół do starego budynku parlamentu. Obejrzeliśmy go tylko od zewnątrz, nie licząc skrótu, który zrobiliśmy sobie przez jego wnętrze, aby nie musieć całego budynku obchodzić dookoła. Kolejnym miejscem do którego skierowaliśmy swe kroki, było muzeum nauki, które chcieliśmy zwiedzić sądząc, że będzie podobne do tego na które brakło nam czasu w Brisbane. Niestety, rozczarowaliśmy się. Wszystko było na o wiele niższym poziomie i gorzej urządzone. Poziom żenujący, w zasadzie niepotrzebnie straciliśmy tam czas. Potem pojechaliśmy do Australian War Memorial, który obejrzeliśmy już tylko z zewnątrz, bo do zamknięcia pozostało 15 minut, a to było zbyt mało aby zwiedzić ekspozycje. Na koniec wysłuchaliśmy jeszcze melodii Last Post i pojechaliśmy do Civic Centre aby zjeść kolację. Po niej pożegnaliśmy Canberrę i ruszyliśmy do Sydney, chcąc jakieś 80 kilometrów przed nim znaleźć kemping, aby przenocować. Niestety, mimo trzygodzinnych poszukiwań nie udało nam się to. Dopiero jak Ola wzięła przewodnik i przeczytała, to dowiedzieliśmy się, że najbliższe centrum kempingi są oddalone o ponad 20 kilometrów, a tam gdzie szukaliśmy, nie ma ich wcale. Tak więc nasze miejsce na spoczynek znaleźliśmy dopiero o północy i właśnie szykujemy się do spania popijając XXXX dla ukojenia skołatanych nerwów z powodu straconych trzech godzin.

Gmach Parlamentu w Canberze
Stary gmach Parlamentu w Canberze

środa, 7 sierpnia 2002

Dzień 37.

  Mróz nas nie zabił, a był mróz. Nasz pomysł na przetrwanie tej syberiady był taki, że połączyliśmy nasze dwa śpiwory w jeden i wzajemnie się grzejąc (już widzę te sprośne uśmieszki i pomrukiwania) spędziliśmy noc we względnym komforcie. Myślę, że dosyć pomocne było tu ogrzewanie gazowe, gdyż na kolację jedliśmy grochówę. Po zebraniu się do kupy, ruszyliśmy w dalszą drogę do Katoomby. Po drodze zatrzymaliśmy się na śniadanie, a poza tym cały czas jechaliśmy, bo odległość okazała się nieco (400 kilometrów) większa niż się spodziewałem. Poprzedniego wieczoru Ola była już bardzo śpiąca i „trochę” mnie oszukała czytając mapę, żebym się już zatrzymał na nocleg: „To już jest niedaleko”. Tak więc, na miejsce dojechaliśmy około 1600, a nie jak planowałem, przed południem. W związku z tym o wędrówce nie mogło być mowy, zresztą i tak byśmy chyba nigdzie nie poszli, bo w Katoombie było przeraźliwie zimno, nawet w dzień. Jest to jednak już dosyć wysoko. Zafundowaliśmy sobie jedynie półtoragodzinny spacer wzdłuż klifu, odwiedziliśmy kilka punktów widokowych: na dolinę i Trzy Siostry i wróciliśmy do auta. Następnie pojechaliśmy w kierunku Canberry, chcąc po drodze zatrzymać się na kolację. Gdzieś po 40 kilometrach, mniej więcej w połowie drogi z Katoomby do Sydney, znaleźliśmy fajne miejsce piknikowe i zaczęliśmy na nim szykować wszystko do gotowania. Gdy pozostało już tylko zapalić gaz, przypomniało nam się, że wczoraj skończyły nam się zapałki. No, ale rano udało nam się rozpalić kuchenkę kawałkiem papieru toaletowego zapalonego od samochodowej zapalniczki, więc byliśmy przekonani, że i tym razem ten sposób poskutkuje. Niestety, mimo kilkudziesięciu prób nie udało nam się wzniecić ognia. Nie pozostało nam nic innego jak jechać na najbliższą stację benzynową kupić zapałki. Tak więc, Ola wzięła przykryty pokrywką i zawinięty w reklamówkę garnek na kolana (a w nim mieszanka wody, mleka, masła i pokrojonych parówek) i tak przejechaliśmy kilkanaście kilometrów. Najpierw w poszukiwaniu stacji benzynowej, a po kupieniu zapałek w poszukiwaniu kolejnego dogodnego miejsca na gotowanie. Gdy w końcu je znaleźliśmy to najpierw ugotowaliśmy i zjedliśmy kolację, a następnie wykąpaliśmy się, aby przed dalszą częścią podróży do Canberry trochę się odświeżyć. Za chwilę ruszamy. Mamy zamiar zatrzymać się na noc najdalej 100 kilometrów przed miastem, aby jutro szybko doń dotrzeć i zacząć zwiedzanie najpóźniej o 1000. Zostało nam do przejechania jakieś 300 kilometrów. Jeśli po drodze nic szczególnego się nie wydarzy, to na tym zakończę opis dnia dzisiejszego.

wtorek, 6 sierpnia 2002

Dzień 36.

  Noc była straszna. Temperatura spada do 0°C. Wstaliśmy dopiero po 900, gdy zrobiło się ciut cieplej. Ciut, to wcale nie znaczy, że ciepło. Zmarznięci, ruszaliśmy się tak niemrawo, że do drogi byliśmy gotowi dopiero po 1200. Ruszyliśmy w stronę Gór Błękitnych, a po drodze przejeżdżaliśmy przez region uprawy winorośli, gdzie zatrzymaliśmy się w miejscowej winiarni. Było bardzo sympatycznie i ładnie. Kupiliśmy po degustacji kilka butelek wina. Następnie pojechaliśmy dalej, przejeżdżając przez region o nazwie New England. Po drodze zrobiliśmy tylko postój na ugotowanie kolacji i około 2300 zatrzymaliśmy się na Driver Reviver na noc. Jest znowu potwornie zimno (jedziemy ciągle przez Wielkie Góry Wododziałowe, a właściwie wzdłuż nich) i szykujemy się do spania wymyślając, jak tu nie zamarznąć. Coś wymyśliliśmy. Jeśli opiszę jutrzejszy dzień, tzn., że zadziałało.

Winnica w okolicy Stanthorpe

poniedziałek, 5 sierpnia 2002

Dzień 35.

  Po pobudce i codziennościach, zdecydowaliśmy się zobaczyć Dreamworld czyli coś w rodzaju Disneylandu. Podróż tam zabrała nam około kwadransa i o 1020 byliśmy już w środku. Spędziliśmy tam niemal cały dzień, bo aż do zamknięcia o 1700, a nawet trochę dłużej. Głównie jeździliśmy najrozmaitszymi kolejkami górskimi, pontonami, samochodzikami, karuzelami itp. Ale najbardziej mi się podobała (mi, bo Ola nie zgodziła się na to pójść, mimo moich długotrwałych nalegań) Tower of Terror, czyli stumetrowa wieża, na którą wwozili nas na siedzeniach (na zewnątrz wieży) i na samej górze po prostu puszczali swobodnie w dół. Wrażenia niesamowite, gdy leci się w dół z prędkością ponad 160 km/h, a potem na 8 metrach hamuje do zera. Zaliczyłem cztery spady. Po zamknięciu Dreamworldu, zrobiliśmy zakupy i pojechaliśmy znowu w głąb lądu, aby jutro odwiedzić region winnic rozmieszczonych wokół Stanthorpe. Około 100 kilometrów od celu znaleźliśmy Rest Areę na której spędzimy noc. Jest bardzo zimno.

Tower of Terror

niedziela, 4 sierpnia 2002

Dzień 34.

  Wstaliśmy jeszcze po ciemku, bo o 530 i po szybkim śniadaniu i zebraniu się pojechaliśmy do portu z którego popłynęliśmy oglądać wieloryby, a dokładnie Humpbacki. Są one piątymi co do wielkości wielorybami na świecie. Podczas trwającej 4 godziny wyprawy widzieliśmy ich kilkanaście, jak sobie figlowały i pozowały do zdjęć. Po powrocie do portu wsiedliśmy do naszego auta i raz jeszcze podjechaliśmy na kemping, oddać klucze od łazienek. Potem już ruszyliśmy do Brisbane. Na miejsce przybyliśmy około 1600 i zaraz po znalezieniu parkingu poszliśmy do interaktywnego muzeum techniki (świetna rzecz dla dzieci do nauki fizyki), w którym w wielkim pośpiechu (do zamknięcia pozostało tylko 45 minut) zachwycaliśmy się pomysłami przedstawienia zjawisk fizycznych. Po zamknięciu muzeum przebraliśmy się w „ludzkie” ciuchy – długie spodnie, koszula, buty itp. – bo w końcu byliśmy wreszcie w większym mieście, i poszliśmy do centrum na kolację. Znaleźliśmy bardzo sympatyczną irlandzką restaurację z muzyką na żywo, gdzie spędziliśmy ponad dwie godziny przy dosyć dobrym jedzeniu i wyśmienitym piwie. Po kolacji pospacerowaliśmy jeszcze trochę po rozświetlonym centrum, a następnie wyjechaliśmy z miasta w kierunku położonych o jakieś 100 kilometrów na południe parków rozrywki, które chcemy zobaczyć jutro. Po dojechaniu na miejsce znaleźliśmy kemping i szykujemy się do spania. To był dla nas długi dzień, więc jesteśmy dosyć padnięci.

Koniec walenia

sobota, 3 sierpnia 2002

Dzień 33.

  Obudziliśmy się już w pełni dnia (930) w nienajlepszej formie. Zebraliśmy się dosyć szybko, bo słoneczko nieźle już podgrzewało nam wnętrze auta i bez śniadania ruszyliśmy dalej. Dopiero po ponad 100 kilometrach znaleźliśmy Rest Areę z dostateczną ilością cienia i na niej zatrzymaliśmy się na śniadanie. Potem pojechaliśmy dalej, chcąc po południu dotrzeć do Brisbane, ale po drodze Ola zmieniła plany. Postanowiła mianowicie, że zboczymy trochę z trasy i pojedziemy do Hervey Bay, aby popłynąć popołudniu oglądać wieloryby. Po dotarciu na miejsce okazało się, że popołudniowy kurs odchodzi o 1300, czyli 3 godziny temu. No ale skoro już tu przyjechaliśmy, to zdecydowaliśmy się pozostać do jutra i zarezerwowaliśmy bilety na jutro na 730, tak więc czeka nas wczesna pobudka. Jadąc tu zatrzymaliśmy się jeszcze w przydrożnym straganie z owocami i warzywami i kupiliśmy sobie trochę owoców, między innymi passiflorę, którą mieliśmy okazję jeść po raz pierwszy w życiu – bardzo dobra. Po znalezieniu miejsca na kempingu (co nie było tu takie łatwe – weekend) i zrobieniu małych zakupów, poszliśmy na kolację, na którą Ola jadła już tradycyjnie baramundę, a ja kangura (jeszcze nie tradycyjnie, ale tak mi smakuje, że chyba uczynię z tego tradycję). Po kolacji wróciliśmy do campera i szykujemy się do spania.

piątek, 2 sierpnia 2002

Dzień 32.

  No i nas spaliło! I to naprawdę nieźle, ledwo się ruszamy i niczego nie jesteśmy w stanie się dotknąć poparzonymi częściami ciała (a te stanowią większość). Zaczęło się od tego, że po porannej toalecie dojechaliśmy do oddalonego od naszego nocnego postoju o jakieś 70 kilometrów Rosalyn Bay, skąd odchodził prom na Great Keppel Island. Dojechaliśmy tam o 900 i wtedy okazało się, że prom odchodzi o 915, a nie o 930 jak się spodziewaliśmy, a my nie jedliśmy jeszcze śniadania. Tak więc sprintem je sobie zrobiliśmy i połknęliśmy bez gryzienia, następnie szybko zabraliśmy najpotrzebniejsze rzeczy i popędziliśmy kupić bilety, a potem na prom. Zdążyliśmy. Niestety na promie okazało się, że nie wzięliśmy nic na głowy oraz kremu do opalania, no ale było już za późno. Po dotarciu na wyspę zorganizowaliśmy sobie mapę i powędrowaliśmy na drugą jej stronę (wyspy oczywiście) na mniej obleganą plażę. Pogoda była cudna, słońce świeciło, wietrzyk wiał, woda cieplutka, słowem warunki idealne żeby się załatwić na cacy. Przez plażę w czasie naszego na niej pobytu (od 1000 do 1445) przewinęło się wszystkiego może z 10 osób, a tylko jedna z nich oprócz nas weszła do wody – po prostu raj. Przez większą część czasu leżeliśmy na piasku to czytając, to drzemiąc, od czasu do czasu wchodząc do wody. Gdy zdecydowaliśmy się wracać (powrotny prom odchodził o 1630) stwierdziliśmy, że chyba trochę przesadziliśmy z tym przebywaniem na słońcu, ale najgorsze miało dopiero nadejść. W drodze powrotnej trochę pobłądziliśmy i znaleźliśmy się w górzystej części wyspy porośniętej buszem. Po kilkudziesięciominutowej wspinaczce (nadłożyliśmy sporo drogi) wreszcie trafiliśmy do miejsca z którego mieliśmy wracać na stały ląd. Nie żałujemy jednak tych dodatkowych kilometrów, bo dzięki temu udało się nam spotkać dużą iguanę, która się nas nie bała i dała się spokojnie sfotografować. Na promie zaczęliśmy odczuwać pierwsze symptomy poparzenia, a gdy po pół godzinie dotarliśmy do auta, piszczeliśmy już z bólu jak zarzynane prosiaki. W uszlachetniającym cierpieniu ugotowaliśmy sobie obiad i ruszyliśmy w drogę w kierunku Brisbane. Po około 100 kilometrach zatrzymaliśmy się aby wziąć prysznic i spłukać z siebie morską sól, licząc, że to trochę uśmierzy ból. Tak też się stało, zwłaszcza, że dodatkowo wysmarowaliśmy się jakimiś Olinymi preparatami (tymi, których zapomnieliśmy wziąć ze sobą na plażę). Potem ruszyliśmy dalej w drogę i po kilkudziesięciu kilometrach zdecydowaliśmy się zatrzymać na noc na Rest Arei, bo nie najlepiej się oboje czujemy i dalsza jazda byłaby udręką. Mamy nadzieję, że jutro będzie już nieco lepiej. Do Brisbane zostało nam jakieś 550 kilometrów.

Plaża na Great Keppel Island
Manna z nieba - po prostu raj









Iguana

czwartek, 1 sierpnia 2002

Dzień 31.

  Obudziliśmy się na Rest Arei, parę kilometrów za Bowen i po porannych czynnościach i śniadaniu ruszyliśmy do Conway National Park, gdzie poszliśmy na kilkukilometrowy szlak prowadzący na najwyższe w okolicy wzniesienie, z którego roztaczał się widok na Whitsunday Islands. Z niego zeszliśmy na pobliską plażę, na której chwilę odpoczęliśmy, a następnie wróciliśmy do auta i pojechaliśmy do Airlie Beach coś zjeść oraz kupić kasetę do kamery, bo nam brakło. Po tym wszystkim poszliśmy jeszcze na krótki spacer nad wodę i wróciwszy do samochodu, zebraliśmy się do wyjazdu. Wtedy jednak okazało się, że Ola zgubiła okulary. Musieliśmy więc wrócić na główną ulicę, gdzie Ola odwiedziła ponownie wszystkie miejsca w których byliśmy uprzednio w poszukiwaniu swojej zguby. Znalazła je w końcu w McDonald’sie. Wreszcie mogliśmy ruszyć dalej. Skierowaliśmy się na Rockhampton, a konkretnie na Rosalyn Bay skąd jutro chcemy popłynąć na Great Keppel Island, na której mamy zamiar spędzić – bycząc się – cały dzień (wakacje od wakacji). W tej chwili szykujemy się do spania na Rest Arei około 30 kilometrów przed Rockhampton.

Whitsunday Islands