niedziela, 11 sierpnia 2002

Dzień 41.

  Mimo późnego pójścia spać, udało nam się wstać o 830. Zaraz po śniadaniu (każdy sobie rzepkę skrobie) spakowaliśmy się i umyliśmy (w zasadzie tylko Ola umyła) wnętrze campera. W tym czasie Władzia pojechała do miasta na zakupy prezentów dla nas i dla Was. Mycie auta zajęło nam sporo czasu, tak więc po jego zakończeniu (Władzia zdążyła jakimś cudem wrócić, więc się z nią jeszcze zobaczyliśmy) szybko wzięliśmy prysznic, dopakowali resztę rzeczy (w tym przywiezione przez Władzię prezenty), pożegnaliśmy się i ruszyliśmy w drogę do Britza. Po drodze uzupełniliśmy paliwo i napełniliśmy butlę z gazem. Po oddaniu auta pojechaliśmy na lotnisko, gdzie w wielkim pośpiechu załatwiliśmy wszystkie sprawy związane z odlotem i za moment startujemy. Pozdrawiamy i do zobaczenia w Polsce.

Ostatnia wspólna fotka

sobota, 10 sierpnia 2002

Dzień 40.

 Po zarwanej nocy, odsypialiśmy do 1000. Pierwszą rzeczą jaką postanowiliśmy załatwić, był odbiór naszej walizki z lotniska, więc zaraz po śniadaniu na nie pojechaliśmy. Niestety, naszej walizki nie udało się im naprawić, więc kupili nam nową, która już tam na nas czekała. Jednak nie zgodziliśmy się jej wziąć, bo się nam nie podobała. Panie nas obsługujące nie bardzo wiedziały co wymyślić z racji tego, że nie zatrzymujemy się na dłużej w Wiedniu, a tylko tam mogliby nam odkupić identyczną walizkę jak nasza, bo firma Roncato do Australii eksportuje jedynie twarde walizki. W końcu po kilku telefonach, zdecydowały, że mamy jechać do współpracującego z nimi sklepu i tam wybrać sobie taką walizkę, jaka nam pasuje. Tak też zrobiliśmy i wybraliśmy sobie bardzo porządną i większą niż była nasza, firmy Samsonite. Całe szczęście, że jest większa, bo inaczej mielibyśmy duże problemy ze spakowaniem się. Po załatwieniu powyższej sprawy, pojechaliśmy do kompleksu olimpijskiego Sydney 2000 i tam spędziliśmy całe popołudnie przechadzając się pomiędzy obiektami olimpijskimi i na koniec wraz z przewodnikiem zwiedziliśmy główny stadion. Następnie wróciliśmy do Władzi (której jeszcze nie było w domu, choć było już po 1800, a na 1930 mieliśmy zarezerwowany stolik w chińskiej restauracji na Oline przyjęcie urodzinowe) i zaczęliśmy się szykować do wieczornego wyjścia do miasta. W międzyczasie wróciła Władzia z pracy oraz przyjechał Adam z Alice. Pojechaliśmy do Beverly Hills, gdzie dość długo szukaliśmy parkingu (piechotą bylibyśmy szybciej). Kolacja w chińskiej restauracji była bardzo egzotyczna, ale bawiliśmy się nieźle i po jej zakończeniu wróciliśmy do domu na deser (Pavlova). Deser ten przeciągnął się do 200 w nocy, głównie z powodu Adamowych tendencji do opowiadania swego życiorysu. Władzia przygotowała z okazji Olinych urodzin sztuczne ognie, które dostarczyły nam dużo uciechy. Po zreflektowaniu się, która jest godzina, pożegnaliśmy się, i Adam z Alice pojechali do domu, a my wszyscy poszliśmy spać (Piotr wymiękł około godzinę wcześniej).

Wioska olimpijska Sydney 2000
Widok na City z wioski olimpijskiej

Urodzinowy deser

Stadion olimpijski

piątek, 9 sierpnia 2002

Dzień 39.

  Po krótkiej nocy na bardzo fajnym kempingu, obudziliśmy się około 800 i zebrawszy się ruszyliśmy do centrum Sydney. Po dojechaniu na miejsce zostawiliśmy campera w The Rocks i poszliśmy do miasta. Najpierw weszliśmy na Harbour Bridge, a następnie przez Circural Quay poszliśmy do Opery, którą zwiedziliśmy z przewodnikiem. Następnie przeszliśmy się centrum handlowym, aż do Queen Victoria Building, robiąc ostatnie zakupy pamiątek. Na koniec wróciliśmy do auta, ugotowaliśmy resztki naszych zapasów na obiad i pojechaliśmy do Władzi. Mimo braku mapy, trafiliśmy tam bez problemu. Po powitaniach, Władzia zabrała nas do swego ogródka, gdzie spędziliśmy trochę czasu na pogaduchach. Zdaliśmy sobie nawzajem relacje z tego co wydarzyło się w ciągu minionych pięciu lat. Naświetliła nam również dosyć szczegółowo niewesołą sytuację Adama i Alice. Później przenieśliśmy się do kuchni, gdzie Władzia z Olą przygotowały kolację i cały czas gadaliśmy. Trwało to (gadanie oczywiście, a nie gotowanie) do północy, kiedy to Władzia wpadła na genialny pomysł, aby puścić nam nagraną na video ceremonię zamknięcia igrzysk olimpijskich Sydney 2000. I tak, ledwo żywi ze zmęczenia, przesiedzieliśmy gdzieś chyba do 100. Piotr wymiękł trochę wcześniej i powiedziawszy „dobranoc” poszedł do łóżka. W końcu powiedziałem, że resztę obejrzymy jutro i poszedłem się myć. Tak więc do łóżka trafiliśmy około 200 w nocy. Spaliśmy w aucie, bo w domu wszystkie pokoje są wynajęte i musielibyśmy spać na podłodze w study roomie. Jak widać nie miałem już wczoraj siły by dokończyć to pisanie i robię to dopiero 10.08 po powrocie z kompleksu olimpijskiego, ale o tym poniżej.

Widok z The Rocks na Operę

czwartek, 8 sierpnia 2002

Dzień 38.

  Wstaliśmy wcześnie i około 800 byliśmy już w drodze do Canberry. Po drodze zatrzymaliśmy się na śniadanie i na miejsce dotarliśmy parę minut po 1000. Od razu skierowaliśmy się w stronę Parlamentu, przejeżdżając po drodze przez sztuczne jezioro Burley Griffina z bijącą z niego na 147 metrów fontanną (Capitan Cook Memorial Water Jet). Po zaparkowaniu poszliśmy zwiedzać budynek Parlamentu. Zajęło nam to sporo czasu, ale zrobił on na nas spore wrażenie. Na koniec przespacerowaliśmy się po jego obsadzonym trawą dachu i poszliśmy w dół do starego budynku parlamentu. Obejrzeliśmy go tylko od zewnątrz, nie licząc skrótu, który zrobiliśmy sobie przez jego wnętrze, aby nie musieć całego budynku obchodzić dookoła. Kolejnym miejscem do którego skierowaliśmy swe kroki, było muzeum nauki, które chcieliśmy zwiedzić sądząc, że będzie podobne do tego na które brakło nam czasu w Brisbane. Niestety, rozczarowaliśmy się. Wszystko było na o wiele niższym poziomie i gorzej urządzone. Poziom żenujący, w zasadzie niepotrzebnie straciliśmy tam czas. Potem pojechaliśmy do Australian War Memorial, który obejrzeliśmy już tylko z zewnątrz, bo do zamknięcia pozostało 15 minut, a to było zbyt mało aby zwiedzić ekspozycje. Na koniec wysłuchaliśmy jeszcze melodii Last Post i pojechaliśmy do Civic Centre aby zjeść kolację. Po niej pożegnaliśmy Canberrę i ruszyliśmy do Sydney, chcąc jakieś 80 kilometrów przed nim znaleźć kemping, aby przenocować. Niestety, mimo trzygodzinnych poszukiwań nie udało nam się to. Dopiero jak Ola wzięła przewodnik i przeczytała, to dowiedzieliśmy się, że najbliższe centrum kempingi są oddalone o ponad 20 kilometrów, a tam gdzie szukaliśmy, nie ma ich wcale. Tak więc nasze miejsce na spoczynek znaleźliśmy dopiero o północy i właśnie szykujemy się do spania popijając XXXX dla ukojenia skołatanych nerwów z powodu straconych trzech godzin.

Gmach Parlamentu w Canberze
Stary gmach Parlamentu w Canberze

środa, 7 sierpnia 2002

Dzień 37.

  Mróz nas nie zabił, a był mróz. Nasz pomysł na przetrwanie tej syberiady był taki, że połączyliśmy nasze dwa śpiwory w jeden i wzajemnie się grzejąc (już widzę te sprośne uśmieszki i pomrukiwania) spędziliśmy noc we względnym komforcie. Myślę, że dosyć pomocne było tu ogrzewanie gazowe, gdyż na kolację jedliśmy grochówę. Po zebraniu się do kupy, ruszyliśmy w dalszą drogę do Katoomby. Po drodze zatrzymaliśmy się na śniadanie, a poza tym cały czas jechaliśmy, bo odległość okazała się nieco (400 kilometrów) większa niż się spodziewałem. Poprzedniego wieczoru Ola była już bardzo śpiąca i „trochę” mnie oszukała czytając mapę, żebym się już zatrzymał na nocleg: „To już jest niedaleko”. Tak więc, na miejsce dojechaliśmy około 1600, a nie jak planowałem, przed południem. W związku z tym o wędrówce nie mogło być mowy, zresztą i tak byśmy chyba nigdzie nie poszli, bo w Katoombie było przeraźliwie zimno, nawet w dzień. Jest to jednak już dosyć wysoko. Zafundowaliśmy sobie jedynie półtoragodzinny spacer wzdłuż klifu, odwiedziliśmy kilka punktów widokowych: na dolinę i Trzy Siostry i wróciliśmy do auta. Następnie pojechaliśmy w kierunku Canberry, chcąc po drodze zatrzymać się na kolację. Gdzieś po 40 kilometrach, mniej więcej w połowie drogi z Katoomby do Sydney, znaleźliśmy fajne miejsce piknikowe i zaczęliśmy na nim szykować wszystko do gotowania. Gdy pozostało już tylko zapalić gaz, przypomniało nam się, że wczoraj skończyły nam się zapałki. No, ale rano udało nam się rozpalić kuchenkę kawałkiem papieru toaletowego zapalonego od samochodowej zapalniczki, więc byliśmy przekonani, że i tym razem ten sposób poskutkuje. Niestety, mimo kilkudziesięciu prób nie udało nam się wzniecić ognia. Nie pozostało nam nic innego jak jechać na najbliższą stację benzynową kupić zapałki. Tak więc, Ola wzięła przykryty pokrywką i zawinięty w reklamówkę garnek na kolana (a w nim mieszanka wody, mleka, masła i pokrojonych parówek) i tak przejechaliśmy kilkanaście kilometrów. Najpierw w poszukiwaniu stacji benzynowej, a po kupieniu zapałek w poszukiwaniu kolejnego dogodnego miejsca na gotowanie. Gdy w końcu je znaleźliśmy to najpierw ugotowaliśmy i zjedliśmy kolację, a następnie wykąpaliśmy się, aby przed dalszą częścią podróży do Canberry trochę się odświeżyć. Za chwilę ruszamy. Mamy zamiar zatrzymać się na noc najdalej 100 kilometrów przed miastem, aby jutro szybko doń dotrzeć i zacząć zwiedzanie najpóźniej o 1000. Zostało nam do przejechania jakieś 300 kilometrów. Jeśli po drodze nic szczególnego się nie wydarzy, to na tym zakończę opis dnia dzisiejszego.

wtorek, 6 sierpnia 2002

Dzień 36.

  Noc była straszna. Temperatura spada do 0°C. Wstaliśmy dopiero po 900, gdy zrobiło się ciut cieplej. Ciut, to wcale nie znaczy, że ciepło. Zmarznięci, ruszaliśmy się tak niemrawo, że do drogi byliśmy gotowi dopiero po 1200. Ruszyliśmy w stronę Gór Błękitnych, a po drodze przejeżdżaliśmy przez region uprawy winorośli, gdzie zatrzymaliśmy się w miejscowej winiarni. Było bardzo sympatycznie i ładnie. Kupiliśmy po degustacji kilka butelek wina. Następnie pojechaliśmy dalej, przejeżdżając przez region o nazwie New England. Po drodze zrobiliśmy tylko postój na ugotowanie kolacji i około 2300 zatrzymaliśmy się na Driver Reviver na noc. Jest znowu potwornie zimno (jedziemy ciągle przez Wielkie Góry Wododziałowe, a właściwie wzdłuż nich) i szykujemy się do spania wymyślając, jak tu nie zamarznąć. Coś wymyśliliśmy. Jeśli opiszę jutrzejszy dzień, tzn., że zadziałało.

Winnica w okolicy Stanthorpe

poniedziałek, 5 sierpnia 2002

Dzień 35.

  Po pobudce i codziennościach, zdecydowaliśmy się zobaczyć Dreamworld czyli coś w rodzaju Disneylandu. Podróż tam zabrała nam około kwadransa i o 1020 byliśmy już w środku. Spędziliśmy tam niemal cały dzień, bo aż do zamknięcia o 1700, a nawet trochę dłużej. Głównie jeździliśmy najrozmaitszymi kolejkami górskimi, pontonami, samochodzikami, karuzelami itp. Ale najbardziej mi się podobała (mi, bo Ola nie zgodziła się na to pójść, mimo moich długotrwałych nalegań) Tower of Terror, czyli stumetrowa wieża, na którą wwozili nas na siedzeniach (na zewnątrz wieży) i na samej górze po prostu puszczali swobodnie w dół. Wrażenia niesamowite, gdy leci się w dół z prędkością ponad 160 km/h, a potem na 8 metrach hamuje do zera. Zaliczyłem cztery spady. Po zamknięciu Dreamworldu, zrobiliśmy zakupy i pojechaliśmy znowu w głąb lądu, aby jutro odwiedzić region winnic rozmieszczonych wokół Stanthorpe. Około 100 kilometrów od celu znaleźliśmy Rest Areę na której spędzimy noc. Jest bardzo zimno.

Tower of Terror

niedziela, 4 sierpnia 2002

Dzień 34.

  Wstaliśmy jeszcze po ciemku, bo o 530 i po szybkim śniadaniu i zebraniu się pojechaliśmy do portu z którego popłynęliśmy oglądać wieloryby, a dokładnie Humpbacki. Są one piątymi co do wielkości wielorybami na świecie. Podczas trwającej 4 godziny wyprawy widzieliśmy ich kilkanaście, jak sobie figlowały i pozowały do zdjęć. Po powrocie do portu wsiedliśmy do naszego auta i raz jeszcze podjechaliśmy na kemping, oddać klucze od łazienek. Potem już ruszyliśmy do Brisbane. Na miejsce przybyliśmy około 1600 i zaraz po znalezieniu parkingu poszliśmy do interaktywnego muzeum techniki (świetna rzecz dla dzieci do nauki fizyki), w którym w wielkim pośpiechu (do zamknięcia pozostało tylko 45 minut) zachwycaliśmy się pomysłami przedstawienia zjawisk fizycznych. Po zamknięciu muzeum przebraliśmy się w „ludzkie” ciuchy – długie spodnie, koszula, buty itp. – bo w końcu byliśmy wreszcie w większym mieście, i poszliśmy do centrum na kolację. Znaleźliśmy bardzo sympatyczną irlandzką restaurację z muzyką na żywo, gdzie spędziliśmy ponad dwie godziny przy dosyć dobrym jedzeniu i wyśmienitym piwie. Po kolacji pospacerowaliśmy jeszcze trochę po rozświetlonym centrum, a następnie wyjechaliśmy z miasta w kierunku położonych o jakieś 100 kilometrów na południe parków rozrywki, które chcemy zobaczyć jutro. Po dojechaniu na miejsce znaleźliśmy kemping i szykujemy się do spania. To był dla nas długi dzień, więc jesteśmy dosyć padnięci.

Koniec walenia

sobota, 3 sierpnia 2002

Dzień 33.

  Obudziliśmy się już w pełni dnia (930) w nienajlepszej formie. Zebraliśmy się dosyć szybko, bo słoneczko nieźle już podgrzewało nam wnętrze auta i bez śniadania ruszyliśmy dalej. Dopiero po ponad 100 kilometrach znaleźliśmy Rest Areę z dostateczną ilością cienia i na niej zatrzymaliśmy się na śniadanie. Potem pojechaliśmy dalej, chcąc po południu dotrzeć do Brisbane, ale po drodze Ola zmieniła plany. Postanowiła mianowicie, że zboczymy trochę z trasy i pojedziemy do Hervey Bay, aby popłynąć popołudniu oglądać wieloryby. Po dotarciu na miejsce okazało się, że popołudniowy kurs odchodzi o 1300, czyli 3 godziny temu. No ale skoro już tu przyjechaliśmy, to zdecydowaliśmy się pozostać do jutra i zarezerwowaliśmy bilety na jutro na 730, tak więc czeka nas wczesna pobudka. Jadąc tu zatrzymaliśmy się jeszcze w przydrożnym straganie z owocami i warzywami i kupiliśmy sobie trochę owoców, między innymi passiflorę, którą mieliśmy okazję jeść po raz pierwszy w życiu – bardzo dobra. Po znalezieniu miejsca na kempingu (co nie było tu takie łatwe – weekend) i zrobieniu małych zakupów, poszliśmy na kolację, na którą Ola jadła już tradycyjnie baramundę, a ja kangura (jeszcze nie tradycyjnie, ale tak mi smakuje, że chyba uczynię z tego tradycję). Po kolacji wróciliśmy do campera i szykujemy się do spania.

piątek, 2 sierpnia 2002

Dzień 32.

  No i nas spaliło! I to naprawdę nieźle, ledwo się ruszamy i niczego nie jesteśmy w stanie się dotknąć poparzonymi częściami ciała (a te stanowią większość). Zaczęło się od tego, że po porannej toalecie dojechaliśmy do oddalonego od naszego nocnego postoju o jakieś 70 kilometrów Rosalyn Bay, skąd odchodził prom na Great Keppel Island. Dojechaliśmy tam o 900 i wtedy okazało się, że prom odchodzi o 915, a nie o 930 jak się spodziewaliśmy, a my nie jedliśmy jeszcze śniadania. Tak więc sprintem je sobie zrobiliśmy i połknęliśmy bez gryzienia, następnie szybko zabraliśmy najpotrzebniejsze rzeczy i popędziliśmy kupić bilety, a potem na prom. Zdążyliśmy. Niestety na promie okazało się, że nie wzięliśmy nic na głowy oraz kremu do opalania, no ale było już za późno. Po dotarciu na wyspę zorganizowaliśmy sobie mapę i powędrowaliśmy na drugą jej stronę (wyspy oczywiście) na mniej obleganą plażę. Pogoda była cudna, słońce świeciło, wietrzyk wiał, woda cieplutka, słowem warunki idealne żeby się załatwić na cacy. Przez plażę w czasie naszego na niej pobytu (od 1000 do 1445) przewinęło się wszystkiego może z 10 osób, a tylko jedna z nich oprócz nas weszła do wody – po prostu raj. Przez większą część czasu leżeliśmy na piasku to czytając, to drzemiąc, od czasu do czasu wchodząc do wody. Gdy zdecydowaliśmy się wracać (powrotny prom odchodził o 1630) stwierdziliśmy, że chyba trochę przesadziliśmy z tym przebywaniem na słońcu, ale najgorsze miało dopiero nadejść. W drodze powrotnej trochę pobłądziliśmy i znaleźliśmy się w górzystej części wyspy porośniętej buszem. Po kilkudziesięciominutowej wspinaczce (nadłożyliśmy sporo drogi) wreszcie trafiliśmy do miejsca z którego mieliśmy wracać na stały ląd. Nie żałujemy jednak tych dodatkowych kilometrów, bo dzięki temu udało się nam spotkać dużą iguanę, która się nas nie bała i dała się spokojnie sfotografować. Na promie zaczęliśmy odczuwać pierwsze symptomy poparzenia, a gdy po pół godzinie dotarliśmy do auta, piszczeliśmy już z bólu jak zarzynane prosiaki. W uszlachetniającym cierpieniu ugotowaliśmy sobie obiad i ruszyliśmy w drogę w kierunku Brisbane. Po około 100 kilometrach zatrzymaliśmy się aby wziąć prysznic i spłukać z siebie morską sól, licząc, że to trochę uśmierzy ból. Tak też się stało, zwłaszcza, że dodatkowo wysmarowaliśmy się jakimiś Olinymi preparatami (tymi, których zapomnieliśmy wziąć ze sobą na plażę). Potem ruszyliśmy dalej w drogę i po kilkudziesięciu kilometrach zdecydowaliśmy się zatrzymać na noc na Rest Arei, bo nie najlepiej się oboje czujemy i dalsza jazda byłaby udręką. Mamy nadzieję, że jutro będzie już nieco lepiej. Do Brisbane zostało nam jakieś 550 kilometrów.

Plaża na Great Keppel Island
Manna z nieba - po prostu raj









Iguana

czwartek, 1 sierpnia 2002

Dzień 31.

  Obudziliśmy się na Rest Arei, parę kilometrów za Bowen i po porannych czynnościach i śniadaniu ruszyliśmy do Conway National Park, gdzie poszliśmy na kilkukilometrowy szlak prowadzący na najwyższe w okolicy wzniesienie, z którego roztaczał się widok na Whitsunday Islands. Z niego zeszliśmy na pobliską plażę, na której chwilę odpoczęliśmy, a następnie wróciliśmy do auta i pojechaliśmy do Airlie Beach coś zjeść oraz kupić kasetę do kamery, bo nam brakło. Po tym wszystkim poszliśmy jeszcze na krótki spacer nad wodę i wróciwszy do samochodu, zebraliśmy się do wyjazdu. Wtedy jednak okazało się, że Ola zgubiła okulary. Musieliśmy więc wrócić na główną ulicę, gdzie Ola odwiedziła ponownie wszystkie miejsca w których byliśmy uprzednio w poszukiwaniu swojej zguby. Znalazła je w końcu w McDonald’sie. Wreszcie mogliśmy ruszyć dalej. Skierowaliśmy się na Rockhampton, a konkretnie na Rosalyn Bay skąd jutro chcemy popłynąć na Great Keppel Island, na której mamy zamiar spędzić – bycząc się – cały dzień (wakacje od wakacji). W tej chwili szykujemy się do spania na Rest Arei około 30 kilometrów przed Rockhampton.

Whitsunday Islands

środa, 31 lipca 2002

Dzień 30.

  Kładąc się wczoraj, postanowiliśmy się wreszcie wyspać, co też uczyniliśmy. Po późnej pobudce i porannych ablucjach, ciągle w tym samym miejscu, zrobiliśmy sobie śniadanie. W czasie, gdy je jedliśmy, podjechał samochód, z którego wysiadły dwie kobiety, mężczyzna i dziecko. Zatrzymali się oni, aby również coś przekąsić. Gdy wypakowywali swoje wiktuały z auta, wydawało mi się, że słyszę naszą mowę, ale nie byłem pewien (my byliśmy wewnątrz campera). Gdy skończyli jeść (widać było, że im się spieszy) i zaczęli się pakować, usłyszeliśmy, że w istocie rozmawiają po polsku. Wyskoczyliśmy więc ucieszeni z auta i podeszliśmy ich zagadnąć. Byli dosyć zaskoczeni, gdy schylając się nad bagażnikiem usłyszeli za plecami „dzień dobry”. Okazało się, że jedna z kobiet wraz z dzieckiem była tu w odwiedzinach u tej drugiej. Mąż tej drugiej (ten kolo co był z nimi) był chyba autochtonem, bo się ani razu nie odezwał i sprawiał wrażenie, że nas nie rozumie, ale nie spytaliśmy. Tak szybko jak się przywitaliśmy przyszło nam się pożegnać, bo mama z dzieckiem (chłopak około 11 lat) byli właśnie po czterotygodniowym pobycie, odwożeni na lotnisko do Cairns, skąd za 2,5 godziny wracali do Polski. Teraz pewno są gdzieś nad Pakistanem. Bardzo nam to poranne spotkanie poprawiło humory (i tak niezłe) na resztę dnia. Po zebraniu się, pojechaliśmy do Paronella Park, Jest to zespół budynków i niewielki park z mnóstwem ścieżek, zbudowany przez hiszpańskiego imigranta w latach dwudziestych XX wieku. Chciał on w ten sposób urzeczywistnić swe dziecięce marzenia o zamkach, pałacach i ogrodach, które zasiała w nim jego babcia, opowiadając mu w dzieciństwie różne historie. W tej chwili całość jest dosyć podupadła (park nie – tylko budynki), bo rodzina założyciela się stamtąd wyprowadziła, a powodzie, huragany i pożar pozostawiły swoje piętno. Nadal jednak całość jest dosyć ładna, choć nieco kiczowata. Po wyjechaniu z Paronella Park, ruszyliśmy dalej w kierunku Brisbane, przejechaliśmy przez Townsville (na rogatkach którego zatrzymała nas policja i poddała mnie próbie trzeźwości: 0,00‰. A był to dzisiaj w zasadzie pierwszy dzień, że nie wypiłem od rana ani jednego piwa) i teraz zatrzymaliśmy się kilka kilometrów przed Ayr, gdzie przyrządziliśmy sobie kolację. Za chwilę ruszamy dalej, aby zatrzymać się jak najbliżej Conway National Park, w którym chcemy jutro trochę połazić. Przypuszczalnie nic godnego uwagi dziś już się nie wydarzy (godzina 2000), więc na tym zamykam opis dnia dzisiejszego w naszym dzienniku, aby skorzystać z tego, że jest tu zasięg i jeszcze wysłać go Wam.

Paronella Park

wtorek, 30 lipca 2002

Dzień 29.

  A właściwie wieczór 31-07-2002 (środa), bo wczoraj byliśmy tak zmęczeni po całym dniu, że nie miałem siły już pisać. Ale po kolei. Wstaliśmy wcześnie i zaraz po śniadaniu pojechaliśmy do odległego od Cairns o 75 kilometrów Port Douglas, skąd mieliśmy zarezerwowaną wyprawę na rafę. Trasa wiodła wąską, pełną serpentyn górską drogą nad samym brzegiem oceanu (Wielkie Góry Wododziałowe stykają się w północnym Queenslandzie z wybrzeżem), więc po drodze mieliśmy możność podziwiania pięknych krajobrazów z auta i z kilku punktów widokowych. Po dojechaniu na miejsce poszliśmy do biura firmy Quicksilver, gdzie ustaliliśmy szczegóły, a następnie w oczekiwaniu na autobus, który miał nas zabrać na lądowisko, pochodziliśmy trochę po sklepach. O 1045 wróciliśmy do biura, gdzie czekał już kierowca, który zabrał nas (6 osób) wielkim autobusem na odległe o około 2 kilometry lądowisko. Tam załadowali nas do helikoptera i polecieliśmy. Najpierw lecieliśmy nad lasem tropikalnym, a potem wlecieliśmy nad ocean, kierując się na rafę zewnętrzną. Po drodze widzieliśmy z pokładu kilka wysp, pływające walenie, oraz już na samej rafie, tuż przy miejscu naszego lądowania – rekina. Oczywiście, oprócz w/w podziwialiśmy najrozmaitsze rafy i wyspy koralowe. Po trwającej ponad pół godziny podróży, mały stateczek zabrał nas do pływającego ośrodka eksploracji turystycznej rafy o nazwie Agincourt Reef. Ośrodek taki to: ogromny katamaran (silnikowy), którym się tu przypływa, zacumowany do dwupoziomowej platformy pływającej, na stałe zacumowanej przy rafie. Oprócz tego jest tu jeszcze kilka małych stateczków tzw. semi-submersible vessels, czyli pływających obserwatoriów. Popłynęliśmy takim półzanurzonym stateczkiem na trzydziestokilkuminutową wycieczkę, w czasie której oglądaliśmy rafę pod wodą. Było bardzo dobrze widać mnóstwo koralowców, kolorowych ryb i żółwia. Po powrocie zjedliśmy trochę mocno schłodzonych owoców, podziwiając z górnego pokładu otaczające nas widoki. Następnie wzięliśmy sprzęt do snorkelowania (maska, rurka i płetwy), przebraliśmy się w nasze nowe stroje kąpielowe i poszliśmy ponurkować. Ola dosyć szybko się zniechęciła, gdy uświadomiła sobie, że to jednak jest ocean, ale ja siedziałem w wodzie grubo ponad godzinę (aż kazali wychodzić). Na samej platformie było również podwodne obserwatorium, z którego oglądało się nurkujących wraz z pływającymi wokół rybami. Po wyjściu z wody, prysznicu i przebraniu się, poszliśmy już na katamaran szykując się do powrotu na stały ląd. Po chwili ruszyliśmy i pędząc z niewiarygodna prędkością (na oko gdzieś z 80 km/h) po około 1,5 godziny dotarliśmy do Port Douglas. Tam pospacerowaliśmy trochę po kei, poszliśmy na lody i pojechaliśmy z powrotem na południe. Przejeżdżając przez Cairns, wstąpiliśmy do supermarketu, gdzie po raz pierwszy spotkaliśmy Polaków. Były to dwie starsze panie (przypuszczalnie miejscowe) robiące zakupy. Nie podeszliśmy do nich aby pogadać, ale słyszałem jak rozmawiały między sobą. Po zakupach ugotowaliśmy sobie kolację i pojechaliśmy dalej, zatrzymując się na noc parę kilometrów przed Innisfail na terenie Driver Reviver (coś jak Rest Area, tyle, że lepiej utrzymana: asfalt, ładne trawniki, ubikacje). Natychmiast wykąpaliśmy się, położyli i w momencie zasnęli.

Las tropikalny
Rafa









Snorkeling

poniedziałek, 29 lipca 2002

Dzień 28.

  Wstaliśmy bardzo wcześnie i o 800 byliśmy gotowi do drogi. Przed wyjazdem, poszliśmy jeszcze do recepcji naszego Caravan Parku zrobić rezerwację na dzisiejszy wyjazd do Kurandy i jutrzejszy na Rafę. Do Kurandy pojechaliśmy kolejką linową z Caravonica, oddalonej o 20 minut jazdy samochodem. Po drodze kolejka miała dwie przesiadki połączone z krótkimi spacerami po lesie tropikalnym. Po dotarciu na miejsce poszliśmy na miasto odwiedzając kilka sklepów, a potem na strzelnicę, gdzie postrzelaliśmy sobie z pistoletu (9mm) i rewolweru (.44 Magnum). Po strzelaniu wypiliśmy kawę, a następnie udaliśmy się do Bird World – ptaszarni z najrozmaitszymi australijskimi ptakami, zgromadzonymi pod jednym dachem. Z ptaszarni udaliśmy się do małego zoo (Koala Wild Life Park), w którym mogliśmy z bliska oglądać krokodyle słodkowodne, jaszczurki, koale, kangury, wombaty i węże. Ostatnią atrakcją, którą odwiedziliśmy było Australian Butterfly Sanctuary, gdzie, podobnie jak w przypadku ptaszarni, pod jednym dachem latały pomiędzy zwiedzającymi, tysiące motyli. Stamtąd poszliśmy na obiad i po raz pierwszy mieliśmy okazję spróbować mięsa kangura. Jest wyśmienite, z charakterystycznym posmakiem dziczyzny. Po obiedzie wróciliśmy do Freshwater zabytkowym pociągiem Scenic Railway, który odcinek 34 kilometrów pokonuje w godzinę i 45 minut. Z Freshwater do Caravonica, gdzie zostawiliśmy campera, podwiózł nas shuttle bus. Następnie wróciliśmy na nasz kemping w Cairns i po odświeżeniu się, pojechaliśmy do centrum trochę pospacerować, kupić sobie stroje kąpielowe i zjeść kolacje. Po kolacji, bardzo już zmęczeni, wróciliśmy na kemping, gdzie zrobiliśmy pranie, wykąpaliśmy się i zaraz idziemy spać, bo jutro czeka nas równie męczący i, miejmy nadzieję, pełen wrażeń dzień.

Dziabnięty miś
Motyl









Pociąg z Kurandy

niedziela, 28 lipca 2002

Dzień 27.

  No i nie dojechaliśmy do Townsville. Zatrzymaliśmy się na noc 100 kilometrów przed miastem, ale nie z powodu zmęczenia, lecz tego, iż przejeżdżaliśmy koło wskaźników poziomu wody (7 metrów), które chcieliśmy nazajutrz sfotografować. Uczyniwszy to rano, pojechaliśmy do miasta, w którym na Mallu odbywał się właśnie niedzielny targ. Trochę po nim (Mallu) pospacerowaliśmy i pooglądaliśmy stragany, zjedliśmy śniadanie i pojechaliśmy w kierunku Cairns. Po drodze zboczyliśmy do przepięknego i bardzo wysokiego wodospadu – Wallaman Fall. Od niego, zatrzymawszy się tylko na jednym punkcie widokowym, z którego oglądaliśmy zarośla namorzynowe, jechaliśmy już cały czas, aż do wieczora, do Cairns. Dotarliśmy tu po 2100. Znaleźliśmy Caravan Park, zaparkowaliśmy campera i za chwilę (po zapoznaniu się z ulotkami dotyczącymi tutejszych atrakcji, a głównie wypadów na Rafę) idziemy spać, bo jutro musimy wcześnie wstać, aby zdążyć na pociąg do Kurandy.

Wskaźnik poziomu wody - 7m
Przejazd kolejowy








 
Wallaman Fall

sobota, 27 lipca 2002

Dzień 26.

  Rano zrobiliśmy co trzeba i pojechaliśmy do Clouncurry, gdzie odwiedziliśmy niezbyt ciekawe muzeum starych maszyn, minerałów i pamiątek związanych z wyprawą Burke’a i Willsa (jedna skórzana butelka na wodę i kilka fotografii). Stamtąd już tylko jechaliśmy na wschód, robiąc po drodze kilka przerw: na „popływanie” w rzece, tankowanie i kolację. Właściwie teraz stoimy robiąc kolację, ale mamy zamiar długo w nocy jechać, aby dotrzeć co najmniej do Townsville, a jak się uda to dalej i jak znam życie to mi się już nie będzie chciało pisać, więc jeśli nic szczególnego się nie wydarzy, to spokojnie mogłem użyć już czasu przeszłego.

Wiatrak
Najlepszy browar na Świecie


Pływanie bezpieczne
Daleko jeszcze?

piątek, 26 lipca 2002

Dzień 25.

  Na wschód słońca oczywiście nie wstaliśmy. Niewiele żeśmy się spóźnili, ale jednak najbardziej spektakularnego widoku nie udało się nam zobaczyć. Urządziliśmy sobie za to długi przedśniadaniowy spacer po Devil’s Marbles, schodząc je wzdłuż i wszerz. Po śniadaniu pojechaliśmy dalej do Tennant Creek, gdzie zatrzymaliśmy się tylko po paliwo i żeby wysłać resztę kartek. Po 26 kilometrach zjechaliśmy już z SH na Barkly Highway w kierunku Mount Isa. I tak, aż do zatrzymania się na noc, jechaliśmy i jechaliśmy z dwiema przerwami: jedną na tankowanie w Camooweal i drugą gdzieś w buszu na obiad. Jakieś 50 kilometrów temu minęliśmy Mt Isa i teraz stoimy na Rest Arei przed Clouncurry. Jutro ruszamy dalej w kierunku Townsville, a właściwie Cairns skąd będziemy chcieli wyprawić się na Wielką Rafę Koralową.

Devil's Marbles
Devil's Marbles


czwartek, 25 lipca 2002

Dzień 24.

  Rano obudziliśmy się obsrani. Właściwie nie my tylko auto, ale za to strasznie. Staliśmy pod drzewem, na którym spały jakieś ptaszyska i całą noc zasypywały nas guanem. Tak więc przed wyjazdem z kempingu musiałem najpierw umyć auto. Potem pojechaliśmy na niedaleką farmę (rozwiązanie konkursu), gdzie zobaczyliśmy wystawę im poświęconą oraz mieliśmy okazję się na jednym przedstawicielu tego gatunku przejechać. Gdy wróciliśmy do auta chcąc jechać do centrum, to podczas otwierania drzwi, coś się uszkodziło w zamku i nie wylazł klucz. W związku z tym, zamiast do miasta, pojechaliśmy znów do Britza, gdzie spędziliśmy około 45 minut czekając aż nam to naprawią. Następnie wróciliśmy do centrum i poszliśmy do dwóch galerii ze sztuką aborygeńską, kilku sklepów z opalami i diamentami oraz do zwykłych gift shopów. Na koniec zjedliśmy obiad, wysłaliśmy resztę kartek i po zatankowaniu ruszyliśmy w kierunku Tennant Creek. Po przejechaniu ponad 400 kilometrów z około 500 dzielących nas od tego miasteczka, zatrzymaliśmy się na noc na dzikim kempingu przy Devil’s Marbles, na których chcemy jutro oglądać wschód słońca. Dziki kemping tzn. taki, który nie ma żadnego biura, sklepu, toalet itp. Jest tylko zaznaczone miejsce, kilka koszy na śmieci i miejsc na ognisko. Stoi tu jednak całkiem sporo samochodów, przypuszczalnie ich pasażerowie mają plany na jutro podobne do naszych.

Przejażdżka wielbłądem

Droga


środa, 24 lipca 2002

Dzień 23.

  Wyspaliśmy się, oj wyspali. Po śniadaniu (nader skąpym, bo już nam wszystkiego brakło, a mieliśmy obliczone, że do Alice dojedziemy o jeden dzień wcześniej) przebyliśmy ostatnie 120 km i przyjechaliśmy do Alice Springs. Tam swe pierwsze kroki skierowaliśmy do Britza, gdzie zostawiliśmy campera na przegląd, a w zamian dostaliśmy do dyspozycji Toyotę Corollę i nią pojechaliśmy do centrum. Zwiedzanie zaczęliśmy od School of the Air, gdzie oprócz zwykłych wystaw przedstawiających działalność tej placówki, mieliśmy możność obserwowania i słuchania prowadzonych akurat lekcji: muzyki, a następnie literatury. Ze szkoły udaliśmy się na ANZAC Hill – wzgórze, z którego widać panoramę miasta oraz otaczające je pasmo górskie MacDonnell Ranges. Po zjechaniu na dół, poszliśmy na Mall, aby coś zjeść, wypisać kartki, połazić po sklepach (brrrrrrr...) i kupić bilety na koncert Sounds of Starlight, polecony nam przez Grzesia P. Nie wszystko wyszło nam zgodnie z zamierzeniami. Chcieliśmy zjeść coś typowo australijskiego i gdy wreszcie udało się nam znaleźć knajpę serwującą specjały takie jak emu, wielbłąd, krokodyl czy kangur, to przy zamawianiu okazało się, że są one akurat chwilowo niedostępne, w związku z czym musieliśmy się zadowolić wołowiną i baraniną (nie najlepszymi zresztą w obu przypadkach). Kartki wypisaliśmy bez przeszkód i po sklepach połaziliśmy niestety też bez przeszkód. Ola nakupiła sobie i Ani jakichś lontów i teraz je przymierza. Biletów na koncert nie kupiliśmy, bo okazało się, że koncerty odbywają się jedynie we wtorki, piątki i soboty. Kolejną rzeczą, jaką zrobiliśmy, było odebranie campera, którym to następnie pojechaliśmy na najstarszy w Alice cmentarz, a z niego na zakupy. Potem już tylko znaleźliśmy Caravan Park i szykujemy się do spędzenia na nim nocy (każdy na swój sposób: Ola to już wiecie, a ja piszę i popijam XXXX). Jutro zostajemy tu jeszcze, bo Ola postanowiła nauczyć się jeździć na tym bydlęciu, które chciała dzisiaj zjeść. Sami zgadnijcie, na czym. Ten kto pierwszy poda prawidłową odpowiedź (przyjmowane do konkursu będą jedynie odpowiedzi przesłane SMS-em) wygra cenną nagrodę z Australii i uścisk ręki, która pisze te słowa. Tomek jest wyłączony z konkursu, z racji tego, że ma zbyt szybki dostęp do pytań konkursowych i w dodatku może dowolnie ograniczać do nich dostęp pozostałym zawodnikom (czego mam nadzieję, nie robi).

Rogatki Alice Springs
Sklep z aborygeńskimi instrumentami

wtorek, 23 lipca 2002

Dzień 22.


  My na wschód słońca nie wstaliśmy. Po zebraniu się, zjedzeniu śniadania i nabraniu wody pojechaliśmy do Uluru – Kata Tjuta Centrum Turystycznego, gdzie zobaczyliśmy ekspozycje dotyczące kultury Aborygenów, połaziliśmy po gift shopie i wypiliśmy kawę. Potem podjechaliśmy pod samą Ayers Rock, na którą zgodnie z prośbą jej właścicieli, tym razem nie wspięliśmy się, tylko objechaliśmy dokoła przystając w kilku miejscach. Po około trzech godzinach, pożegnaliśmy Uluru (może już na zawsze) i pojechaliśmy do King’s Canyon oddalonego o niecałe 400 kilometrów. Dojechaliśmy tam na 1,5 godziny przed zachodem słońca, tak, że poszliśmy sobie tylko na najkrótszy szlak pieszy w głąb kanionu. Widoki przepiękne. Po zachodzie słońca ruszyliśmy już w kierunku Alice Springs, chcąc dojechać najbliżej jak się da. Po drodze oprócz nagminnie wyskakujących na drogę kangurów, przeszedł nam przed maską dziki wielbłąd. W nocy da się jechać maksymalnie 80 km/h, ale jest to jedyny sposób, żeby się tu jakoś przemieszczać, bo dzień jest za krótki na oglądanie i jazdę. Tak więc dojazdowe odcinki naszych podróży pokonujemy, trochę ryzykując zderzeniem z jakimś bydlątkiem, zwykle po zmroku. Jadąc zatrzymaliśmy się jeszcze w Erldundzie (zetknięcie z SH) na zatankowanie i obiad (byliśmy już strasznie głodni, bo na jedzenie też nie mamy w ciągu dnia czasu – była 2200), a następnie pojechaliśmy dalej, stając na nocleg 120 km przed Alice na Rest Arei. Byliśmy już tak zmęczeni, że Ola została w szoferce i tam spała, a ja uwaliłem się na kanapie w „salonie  tak jak stałem i tam spałem. Dopiero jak zmarzliśmy to poszliśmy pod prysznic i pościeliliśmy łóżko, kładąc się jak biali ludzie. Nie wiemy nawet, która była godzina. Tak więc, pierwszy raz zdarzyło się, że te zapiski robię nie wieczorem na bieżąco, a nazajutrz – ale przed śniadaniem.

King's Canyon
Kolory interioru

poniedziałek, 22 lipca 2002

Dzień 21.

  Pospaliśmy. Po śniadaniu ruszyliśmy na ostatni odcinek drogi do Yulara. Po drodze na stacji benzynowej Ola zobaczyła camele i musiała im zrobić zdjęcie. Po dojechaniu do Yulary zarezerwowaliśmy sobie miejsce na kempingu i pojechaliśmy do Kata Tjuta. Tam poszliśmy na ponad 7 kilometrowy szlak pieszy oglądając niesamowite krajobrazy pomiędzy Olgami. Trochę nas to wymęczyło, bo było gorąco. Po powrocie podjechaliśmy jeszcze na dwa różne punkty widokowe, aby zrobić zdjęcia i trochę pokręcić film. Od Olg udaliśmy się na „Sunset Point” przy Uluru, gdzie pozostaliśmy aż do zachodu słońca, obserwując jak skała zmienia kolor. Potem pojechaliśmy na kemping, na którym zostawiliśmy auto i poszliśmy pieszkom do centrum Yulury na kolację. Ola znów jadła baramundę, a mi udało się po raz pierwszy w Australii zjeść dobrą pizzę. Następnie wróciliśmy na kemping, chcieliśmy jeszcze zrobić pranie, ale zapomnieliśmy w mieście rozmienić pieniądze, a automaty przyjmują tylko bilon 1$. Recepcja była już niestety zamknięta, a ludzie chodzą tu spać z kurami, zwłaszcza, że pewno jutro spora ich część jedzie oglądać wschód słońca. Po około godzinie udało mi się jednak zdybać jakąś parę spacerujących staruszków (mniej więcej 45-cio latków) i wydębić od nich drobne. Jak mnie zobaczyli i usłyszeli (kemping jest bardzo słabo oświetlony) to chcieli mi dać te drobne nie biorąc nic w zamian. Summa summarum robimy pranie. Teraz Ola poszła pod prysznic i za chwilę idziemy przełożyć pranie do suszarki, a potem już spać. Dzisiaj komfort, bo mamy ogrzewanie.

Wielbłąd w drodze do Yulara
Kata Tjuta (the Olgas)
 
Kata Tjuta (the Olgas)
Kata Tjuta (the Olgas)

Kata Tjuta (the Olgas)
Zachód słońca przy Ayers Rock