Obudziliśmy się już w pełni dnia (930) w nienajlepszej formie. Zebraliśmy się dosyć szybko, bo słoneczko nieźle już podgrzewało nam wnętrze auta i bez śniadania ruszyliśmy dalej. Dopiero po ponad 100 kilometrach znaleźliśmy Rest Areę z dostateczną ilością cienia i na niej zatrzymaliśmy się na śniadanie. Potem pojechaliśmy dalej, chcąc po południu dotrzeć do Brisbane, ale po drodze Ola zmieniła plany. Postanowiła mianowicie, że zboczymy trochę z trasy i pojedziemy do Hervey Bay, aby popłynąć popołudniu oglądać wieloryby. Po dotarciu na miejsce okazało się, że popołudniowy kurs odchodzi o 1300, czyli 3 godziny temu. No ale skoro już tu przyjechaliśmy, to zdecydowaliśmy się pozostać do jutra i zarezerwowaliśmy bilety na jutro na 730, tak więc czeka nas wczesna pobudka. Jadąc tu zatrzymaliśmy się jeszcze w przydrożnym straganie z owocami i warzywami i kupiliśmy sobie trochę owoców, między innymi passiflorę, którą mieliśmy okazję jeść po raz pierwszy w życiu – bardzo dobra. Po znalezieniu miejsca na kempingu (co nie było tu takie łatwe – weekend) i zrobieniu małych zakupów, poszliśmy na kolację, na którą Ola jadła już tradycyjnie baramundę, a ja kangura (jeszcze nie tradycyjnie, ale tak mi smakuje, że chyba uczynię z tego tradycję). Po kolacji wróciliśmy do campera i szykujemy się do spania.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz