W Wiedniu wsiedliśmy do Boeinga 777 i zaczęła się gehenna. Podroż straszna, długa, męcząca i w dodatku niemiłosiernie gorąco. Pod koniec (a właściwie, po 60% bo w Kuala Lumpur – 9500 km od Wiednia) myślałem, że zwariuję, bo do wszystkich powyższych niedogodności, które dotykają każdego pasażera, mi było jeszcze strasznie ciasno i brak możliwości ruchu doprowadził mnie do skrajnego wyczerpania nerwowego. Jedyne co mnie trochę pocieszało to oszołamiające widoki Himalajów z wysokości 11000 m. Koniec końców wylądowaliśmy w Kuala Lumpur i mieliśmy około ½ godziny przerwy – akurat tyle żeby pójść do kibla i umyć zęby (jakaż to może być rozkosz). A tak swoją drogą, to musi to być piękne miasto, bo z góry prezentuje się (noc) imponująco – trzeba się będzie kiedyś do Malezji wybrać. Po przerwie wsiedliśmy ponownie do tego samego samolotu (linie „Lauda Air”) i wyruszyliśmy pokonać kolejne 6500 km do Sydney. Całe szczęście, że większość trasy przespaliśmy, bo już niewiele brakowało abyśmy porwali samolot (żeby się trochę rozruszać). Oczywiście chcieliśmy go porwać do Sydney, żeby nikomu nie robić kłopotu i sobie nie psuć wakacji. Po wylądowaniu w Sydney odebraliśmy bagaż, bo kolejny etap podróży był już lotem krajowym, więc musieliśmy wpierw formalnie znaleźć się na terenie Australii, czyli przejść całą odprawę paszportową i bagażową oraz odbyć rozmowę z urzędnikiem imigracyjnym. Gdy następnie poszliśmy nadać bagaż na lot do Brisbane i potem do Darwin, zauważyliśmy, że mniejsza z naszych walizek jest połamana i przedziurawiona – musiała spaść z dość dużej wysokości. Tak więc, zamiast nadać szybko bagaże i wykorzystać 3 godziny przerwy na prysznic itp., trzeba było pójść do biur Lauda Air złożyć reklamację. Tam babka spisała protokół i stwierdziła, że walizkę nam naprawią (???) i będziemy ją mogli odebrać 11 sierpnia przed odlotem. W związku z tą sytuacją dała nam torbę zastępczą, bardzo fajną zresztą (i całe szczęście, bo w naszym samochodzie nie ma zbyt wiele miejsca i mieliśmy wielkie kłopoty z upchaniem pozostałej nam walizy, a na drugą nie byłoby już miejsca – torbę zawsze łatwiej gdzieś zmieścić), z którą spędzimy resztę podróży, aż do naszego powrotu do Sydney. Po załatwieniu tych formalności zostało nam jeszcze trochę czasu, tak, że udało nam się wziąć prysznic, przebrać w czyste łachy i do ostatniego etapu przystępowaliśmy w dużo lepszej kondycji psychofizycznej. Poza tym udało nam się jeszcze zmienić rezerwację z dwóch lotów: Sydney – Brisbane i Brisbane – Darwin na jeden: Sydney – Darwin, dzięki czemu zaoszczędziliśmy dwie godziny. I tak około północy czasu miejscowego znaleźliśmy się w Darwin (podróż znośna, chociaż było bardzo gorąco, ale spaliśmy). Tam jeszcze na lotnisku załatwiliśmy sobie motel i po 30 minutach od lądowania wysiadaliśmy już z taksówki w miejscu naszego pierwszego od soboty prawdziwego spoczynku.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz